Page 426 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 426

karbowaną skórę – aby dotrzeć do wilgoci pod nimi, wessać ją w siebie. Dotknął
           wargami jej ust. Ulica i domy zachwiały się i zniknęły. Nie było niczego więcej
           tylko tych dwoje ust – jak jedne usta, zjednoczone w radości i słodkim strachu
           zarazem. Gdzieś daleko, gdzieś wysoko ich serca biły wspólnym rytmem.
             Gdy oderwali się od siebie i znowu dostrzegli świat wokół, wydało się im, że
           się zmienił. Wszystko, co było stałe i niezmienne, już nigdy nie będzie dla nich
           wyglądało tak samo.
             Ruszyli, trzymając się za ręce. Nie patrzyli na siebie. Trudno było znaleźć
           wcześniejszą lekkość słów. Wydawało się, że niemożliwy jest powrót do wszyst-
           kiego, co wydarzyło się przed tą chwilą.
             Milcząc, podeszli do budynku gimnazjum.
             Ten poranek wart był zapamiętania. Rachela zrobiła ważne odkrycie o samej
           sobie. Zraniła plecy na bruku w pobliżu piekarni. Każdy krok sprawiał jej ból,
           a jednak potem, szczęśliwa, mogła biec przez ulicę – czuć ten palący ból i śmiać
           się. Zdawało się jej, że to odkrycie przełamało jej powściągliwość i przyniosło to,
           co najwspanialsze: pierwszy pocałunek z Dawidem. Teraz była pewna, że miłość
           do Dawida doda jej sił, aby wszystko przetrzymać, była także pewna, że los musi
           sprzyjać takiej miłości: będzie ją chronić jakaś siła wyższa.
             Zaczęła się bardziej interesować własnym wyglądem. Postanowiła wydzier-
           gać dla siebie sweterek. Wycyganiła od matki kolorową apaszkę, pożyczyła od
           niej bluzkę i szpilki, wyprosiła dla siebie jedyną parę cienkich fildekosowych
                                                                           23
           pończoch Blumci. Polubiła stanie w lustrze, obserwowanie siebie, studiowa-
           nie swojej figury, twarzy, nóg, piersi – z surowym obiektywizmem, a przecież
           z bezkrytycznym samouwielbieniem. Czesała się teraz inaczej: bez przedziałka,
           włosy – do góry, luźne i falujące – aby odsłonić wysokie, gładkie czoło. Włosy nie
           chciały jej słuchać. Walczyła z nimi, myśląc przy tym o uwadze panny Diamant,
           że odzwierciedlają jej wewnętrzny niepokój. Dzisiaj była zadowolona z tego nie-
           pokoju. Był pełen wielkich i tajemniczych obietnic. Nieustannie popychał ją do
           czegoś – do biegu, szybowania, lotu.
             Była szczęśliwa. Ale w tym błogostanie nie przestała interesować się wyda-
           rzeniami wokół niej – życiem sąsiadów, troskami rodziców. Nagle poczuła się jak
           źródło pociechy i zapragnęła wypromieniować z siebie to pełne nadziei światło,
           aby choć odrobinę rozjaśnić mrok, aby przeniknąć go iskrą dobroci i piękna,
           które w sobie czuła.
             Przede wszystkim chciała pomóc ojcu.
             Jeszcze niedawno Mojsze Ejbuszyc był silny, ale ostatnio ten mocny pan-
           cerz stawał się coraz cieńszy, coraz częściej okrywał jego bezradność i zde-
           nerwowanie. Wciąż jednak nie można było tego wyczuć w jego wywodach.
           Ciągle jeszcze dodawał otuchy swoim domownikom, karmiąc ich pełnymi na-


    424    23   Fildekosowe – prążkowane, ich nazwa pochodziła od francuskiego fil d’Ecosse (szkocka nić).
   421   422   423   424   425   426   427   428   429   430   431