Page 431 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 431

mnie dręczy. Ile dałbym za to, aby poznać odpowiedź! Czy kiedyś się dowiem?
             Gdy przyszli po niego, wstał od stołu i poszedł z nimi – tak po prostu.
                A Halina jest w Warszawie. Leon, jej narzeczony, pojechał tam dwa tygodnie
             temu. Chyba nasi przywódcy i aktywiści myślą, że ważniejszą rzeczą jest być
             i działać właśnie tam, w stolicy. Może mają nadzieję, że tam łatwiej im będzie
             wyrwać się z niemieckich rąk. Przy pożegnaniu Halina szepnęła mi, abym dał jej
             znać, co się stało z ojcem. Jeśli w ogóle się kiedyś dowiem…
                Zostaliśmy w trójkę. Już nie jest tak, jak kiedyś. Mieszkanie stało się obce.
             Coś mnie z niego wygania i jeśli tylko nadarza się sposobność, człowiek stąd
             ucieka. Mama dużo milczy. Czasami odzywa się do mnie ze złością. Mówi, że
             jestem nieudacznikiem. Wszystko, co robię, jest do niczego. Krytykuje mnie na
             każdym kroku. Ale czasami zwraca się do mnie słowami „mój synu”, wypowiadając
             je takim tonem, który słyszę z jej ust po raz pierwszy. Gdy tak do mnie mówi,
             jestem gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko.
                Nie zważając na to, że matka nazywa mnie nieudacznikiem, staję na głowie.
             Biegam po wszystkich kolejkach, zawieram znajomości w sklepikach, wciskam
             się we wszystkie miejsca, gdzie można dostać coś dla domu. Z dziesięciu kolejek
             mnie wyrzucą, ale w jedenastej mi się udaje. Przynoszę trochę kartofli. Czasami
             kawałek masła, chleb. Ale najważniejsze jest to, że jakim sprytem bym się nie
             wykazał, nie dorastam do pięt naszemu Abramkowi.
                On też się zmienił. Zarzucił wcześniejsze wygłupy. Wciąż jeszcze nieustannie
             gubi szelki od spodni i więcej niż dawniej pociąga nosem (teraz to już w ogóle
             nie ma czasu, aby go wytrzeć). Wyczuwa na kilometr każde zamieszanie i zaraz
             biegnie tam zaaferowany, rozkrzyczany. Torba, którą zabiera ze sobą, jest tak
             wielka jak on sam. Plącze mu się między nogami. Wiesza ją na ramieniu, a ona
             zaraz mu stamtąd zjeżdża. Nigdy się z nią nie rozstaje. Przy sklepiku w połowie
             ulicy rzeczywiście jest czarno od ludzi, w kolejce panuje zgiełk, przepychanki,
             krzyki – ale gdzie kolejka? Jaka kolejka? Co go obchodzi ten cały zamęt? Niepo-
             strzeżenie prześlizguje się swoim chudym ciałem, z pustą torbą, przez największy
             ścisk. Nurkuje między nogami, podpełza i już jest przy drzwiach sklepu. Za parę
             minut już wynosi stamtąd pełną torbę. Ze zwycięskim uśmiechem otwiera drzwi
             mieszkania i tonem gospodarza zwraca się do matki: „Weź, mamo, będziesz
             miała z czego ugotować zupkę”. Półsłówkami, pospiesznie i w roztargnieniu
             opowiada, jak mu poszło, wyciera nos rękawem, każe podać sobie szklankę
             wody i już znowu go nie ma – a pustej torby wraz z nim.
                Wieczorem przy stole znów opowiada cuda-niewidy. Ale wcześniej sprawdza,
             jakie były moje osiągnięcia: – I co przyniosłeś? – pyta mnie. – Tylko ten głupi
             chlebek? – Po czym śmieje się: – Mamo, daj mu spróbować gruszek! – I nim
             się kto obejrzy, biegnie do kuchni, by wrócić z pełną torbą. – Co tak patrzysz?
             Prawdziwe gruszki. Weź, spróbuj! – Wkłada rękę do torby i rozkłada przede mną
             górę żółtych, podeschniętych gruszek. – Za dwadzieścia kartofli kupiłem – chwali
             się. – No i co to szkodzi? Trzeba jeść również gruszki. Kartofli mamy dość na dwa   429
   426   427   428   429   430   431   432   433   434   435   436