Page 436 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 436

Gdy nadszedł jednak czas, by zlikwidować fabrykę i mieszkanie, pana
           Adama nagle ogarnęło przygnębienie. Mimo wcześniejszej zapobiegliwości
           w zabezpieczaniu sobie azylu, na ostateczne załatwienie pewnych spraw było
           już chyba za późno.
             Pan Adam nie mógł wyjechać, zostawiając na pastwę losu wielką fabrykę
           – swój skarb i dumę, gdzie utopione były ciężkie setki tysięcy, nie mógł tak so-
           bie wyjechać z domu, który był jednym z najnowocześniejszych w mieście. Był
           gotów sprzedać to ze stratą. Ale problem polegał na tym, że nie było chętnych.
           Nie pojawili się kupcy polscy, a kupcy i bogacze niemieccy w dniach poprzedza-
           jących wojnę siedzieli ukryci jak mysz pod miotłą… Tymczasem wrócił Mietek
           ze swoim motocyklem, a także Jadwiga z Karwi. Oboje byli opaleni i zadowoleni,
           oboje cieszyli się na nową podróż, która stała przed nimi. Nie szkodzi, że Mietek
           się uparł, iż nie chce jechać do Szwajcarii, gdzie życie jest nudne i snobistyczne.
           Że chętniej pojechałby do Paryża kuszącego czarującym, lekkim stylem życia
           i prawdziwą wolnością. Z kolei Jadwiga pozytywnie przyjęła wybór Adama. Nie
           przeszkadzała jej również konieczność porzucenia pięknego domu. Wiedziała,
           że wszędzie będzie miała te same wygody, ale uparła się, aby wziąć ze sobą
           wszystkie kryształy i porcelanę, które – poza ubraniami – były jej drugą słabością.
             Mietek nieustannie toczył spory, był gotów jechać w swoją stronę, a Jadwiga
           ciągle gładziła dłonią o czerwonych paznokciach lśniącą łysinę Adama, robiąc
           loki z resztek włosów, które ostały się na jego czaszce. Podśmiewała się przy
           tym, przemawiając do niego z kocim wdziękiem, gdyż chciała zabrać w drogę
           to, co zaplanowała.
             Wówczas jak grom z jasnego nieba przyszedł pierwszy dzień września i pan
           Adam obudził się w innym świecie. Jadwiga miała swoje kryształy i porcelanę,
           Mietek dopiął swego: nie pojechano do Szwajcarii. Matka i syn bez wielkich
           wstrząsów przekroczyli próg nowego życia. Ale on, Adam, czuł się, jakby został
           ostrym cięciem oddzielony od siebie samego. Oderwany od najbardziej war-
           tościowej części swojego bogactwa, wyglądał w swoich własnych oczach jak
           włóczęga z ulicy – jak robak. Nie wiedział, co ze sobą począć. Wszystko w nim
           rozpadło się i splątało. Dzienna porcja jego cygar wzrosła z czterech do dziesięciu,
           a im trudniej było je dostać, tym bardziej ich potrzebował. Wydawało mu się, że
           oszalał. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko, co się z nim działo, jest prawdą. To
           nie mogło być niczym innym niż koszmarną halucynacją chorego umysłu. Często
           chował głowę w miękki, wyczesany kark swojej Suni, płacząc gorącymi łzami.
             Do wszystkich zmartwień doszły kłopoty z tłumem klientów i budynkiem.
           Miejscowi zamożni Niemcy, których jeszcze niedawno tak usilnie poszukiwał, po
           zajęciu miasta wyroili się jak szczury z nor i zaczęli oblegać nieszczęsnego pana
           Adama, nie dając mu chwili wytchnienia, od rana do nocy nie odstępując jego
           progu. Rzadko przychodzili sami. Każdy przyprowadzał ze sobą grupę niemieckich
           oficerów czy nawet cywilów – wysokich urzędników „z Berlina”, i każdy z nich
    434    miał dokumenty, w których było napisane czarno na białym, że ma prawo kupić
   431   432   433   434   435   436   437   438   439   440   441