Page 438 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 438
Rozenbergowie znaleźli się na ulicy, najbardziej naturalną i zrozumiałą rzeczą
było zapukać do drzwi Cukermanów. Przyjaźń do czegoś zobowiązywała. Dla
Adama było jasne, że Samuel przyjmie ich z otwartymi ramionami – ponieważ
było to w końcu jedyne miejsce, gdzie Rozenbergowie czuliby się pewni i otoczeni
opieką. Cukermanowie ich przyjęli – nie z otwartymi ramionami, ale z odrobiną
przyjaźni, co było charakterystyczne dla tamtych czasów. Jednak pan Adam już
pierwszego tygodnia po przybyciu do Cukermanów zdenerwował się na swojego
gospodarza, Samuela. Adam nie uznawał opodatkowywania się na rzecz gminy
żydowskiej, co robili wszyscy pozostali zamożni Żydzi. Po pierwsze nie chciał,
aby Rumkowski i Niemcy wiedzieli o jego obecności w mieście, po drugie uważał
się za biedaka, który niemal sam jest w potrzebie i wymaga wsparcia. Samuel
jednak zachęcał – oczywiście ostro i kategorycznie. Ustalili więc, że Samuel
przekaże pieniądze bez podawania nazwiska Rozenberga, a Adam potraktował
to jak cenę, którą musiał zapłacić nie gminie, lecz Samuelowi za ukrywanie,
i w ten sposób ich przyjaźń się skończyła.
Ponieważ Sunię wysłano do piwnicy, nie pozwalając jej przebywać na górze,
pan Adam również spędzał na dole większą część swoich pustych dni. Na dole,
pomiędzy skrzyniami i rzeczami ze starego domu Cukermanów, czuł się najle-
piej. Sunia leżała u jego stóp, a on wyczuwał ciepło jej ciała. Była jego jedyną
pociechą, bliższa niż żona i syn, którzy stali się całkiem obcy – tak jak obcy
stał się dla niego gospodarz Samuel i wszyscy inni w tym domu, jak obce stało
się całe życie, które toczyło się na górze, nad piwnicą. Rzadko kiedy zamieniał
z domownikami słowo w czasie posiłków, chowając twarz w talerz, i gdy tylko
poczuł się syty, wstawał z miejsca i podążał na dół. Piwnica stała się jego azy-
lem – schronieniem przed wszystkimi niebezpieczeństwami. Od kiedy spędził
kilka koszmarnych tygodni w więzieniu, tak bardzo zaczął się bać Niemców, że
już sam widok zielonego koloru – kawałka zielonego sukna, liścia w doniczce –
przywodził mu na pamięć wspomnienie niemieckiego munduru. Stał się wrażliwy
jak Sunia, był wyczulony na każdy szelest, który dochodził z zewnątrz, z góry.
Niemalże odchorowywał wizyty oficerów zaprzyjaźnionych z Matyldą. Wszyscy
obecni w domu schodzili wówczas do piwnicy, a on, siedząc między nimi, dławił
się strachem. Ciągle wydawało mu się, że oto zbliżają się odgłosy wojskowych
butów, że lada chwila wedrą się tutaj, do niego, że wywloką go stąd. Chciał, aby
zostawili go w spokoju. Wszyscy – Niemcy, żona i syn, domownicy oraz cały świat.
Długie, niekończące się godziny dnia starał się spędzać na czytaniu swoich
niegdyś ulubionych powieści kryminalnych. Ale to również nie pomagało. Każda
powieść wydawała mu się detektywistyczną historią o nim samym. Był przestępcą,
ściganym kryminalistą. Nakazy były wydawane przeciw niemu. Sprawiedliwość,
która go poszukiwała, była tą panującą na zewnątrz, na ulicy, w obecnym porząd-
ku świata. Czuł się winy, grzeszny. I ten rodzaj ułomnej sprawiedliwości wydawał
mu się logiczny i oczywisty, bo gdyby nie był grzeszny i winny, nie ukrywałby się
436 tutaj, w piwnicy, mógłby chodzić uczciwie i swobodnie po ulicy, nie obawiałby się