Page 429 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 429

ujrzeć ją oczyma ojca. Jak on ją kocha? Jak ona kocha jego? Czy ich relacja jest
             tak potężna i święta jak ta pomiędzy nią, Rachelą, i Dawidem?
                Ujrzała twarz ojca taką, jaka była dawniej, w dobrych czasach – wysokie czoło,
             przekreślone kilkoma zmarszczkami, które nadawały jej powagę dojrzałości, nie
             czyniąc jednak starą. Widziała jego oczy – odrobinę rozmarzone, roziskrzone
             tęsknotą – oczy koloru orzechowego, wodniste i na wpół przesłonięte powiekami
             jak oczy noworodków. Analizowała jego podbródek, podniesiony, zaokrąglony –
             dobroduszny, a pod jego prostym, mocnym nosem – pełne usta o marzycielskim
             blasku, który zawsze na nich igrał. Ogarniała całą jego postać: trochę wyższą
             niż średniego wzrostu, o odrobinę zaokrąglonych plecach, a jednak pełną szy-
             ku, o eleganckim kroku, wytworną w każdym geście, nigdy nie spiesznym, nie
             kanciastym, lecz powolnym, rozważnym i dostojnym.
                Podziwiała jego dłonie. Zdawało się jej, że to one są w nim najpiękniejsze,
             że żyją swoim własnym życiem i mają własną, ukrytą duszę. Jaśniały delikatną,
             arystokratyczną czystością. Długie, toczone palce wyglądały łagodnie, chociaż
             nie miały w sobie śladu miękkości, a wyraźnie zarysowane, napęczniałe żyły,
             błękitniejące pod owłosioną skórą, dodawały dłoniom szczególnego wyrazu – siły
             innej niż tylko fizyczna. Nieraz obserwowała te dłonie, gdy kartkował książkę,
             rąbał drwa czy zastępował Blumcię przy myciu podłogi. Każdemu ich poruszeniu
             towarzyszyła książęca gracja.
                Nie, na ojca nie mogła patrzeć oczyma Blumci. Patrzyła na niego jedynie
             swoimi oczyma i modliła się w sercu, aby Dawid obdarzył ją, Rachelę, taką mi-
             łością, jaką Mojsze potrafił obdarzyć Blumcię, jej matkę.
                Wiedziała, że rodzice jeszcze nie śpią. Było wcześnie. Położyli się do łóżek, aby
             nie dokładać węgla do pieca, a poza tym nie było niczego innego do roboty. Rachela
             podniosła się na łokciu i spojrzała w ich kierunku. Wiedziała, że leżą przytuleni
             do siebie. Ale przecież wydało się jej, że właśnie teraz powinna wesprzeć ojca.
                – Tato – powiedziała żywo i głośno. – Wiesz, jestem pewna, że w tobie
             marnuje się jakiś talent. – Zaśmiała się odrobinę sztucznie. Łóżka naprzeciw
             milczały. – Tato? – wsłuchiwała się w przestrzeń.
                – Może odnajdzie się w tobie.
                Mojsze odezwał się w końcu. Jego głos był daleki, odrobinę obcy.
                Nie poddając się, dalej pozwoliła się nieść uniesieniu:
                – Czuję go w tobie. Nie żartuję. Jesteś inny niż wszyscy ludzie, których znam.
             I dlaczego nigdy nie opowiadasz o reb Jojnosenie Ejbuszycu, od którego się
             wywodzisz? Nie chwalisz się nim?
                – Jego zasługi mi nie pomogą, córko – głos Mojszego stał się całkiem nie-
             przyjazny. – Każdy powinien zapracować sam na siebie – uciął.
                Jego daleki, chłodny ton wydał się jej dziwny. Przecież chciała dodać mu
             wartości w jego własnych oczach. Czy wciąż jeszcze był zły z powodu kłótni
             z Blumcią, z tego powodu, że nie może podjąć decyzji, co robić? Czy poza tym
             było coś jeszcze?                                                    427
   424   425   426   427   428   429   430   431   432   433   434