Page 425 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 425
Szli wzdłuż chodnika z daleka od siebie. Czuł, jak puls jego ciała bije coraz
gniewniej, coraz bardziej szaleńczo. Ganił się za swoją słabość, za pożądanie
jej powolnych, oddanych ust. Szedł coraz szybciej, nie odzywając się do niej
ani słowem, nie zwracając ku niej głowy. Poczuł jej rękę pod swoim ramieniem.
– Obraziłeś się?
Znowu poczuł jej oddech na twarzy.
– Puść mnie! – rzucił się. – Jeśli chcesz wiedzieć, to źle się czuję, gdy jestem
z tobą. Źle jako chłopak. Jako mężczyzna.
– Masz do mnie pretensje.
– A tak! Raz na zawsze poznaj prawdę! Za bardzo pozwalam, abyś wodziła
mnie za nos. Wciąż czekam, aż się zgodzisz na coś wielkiego. Jestem głupcem.
Tak, jestem głupcem!
– Cii… Nie krzycz tak.
– Co, święta jesteś? Nietykalna? Madonna? – targał nim gniew, a w sercu
tymczasem coś szeptało, że ona naprawdę jest dla niego taka – święta, Madonna.
Wciąż nie mógł się uspokoić: – Dziwaczność naszej relacji stała się dla mnie nie
do zniesienia, rozumiesz? – Odwrócił głowę. – Dlaczego stoisz?...
– Idź… Ja pójdę inną drogą.
Wrócił do niej.
– Wydaje ci się, że uciekając, rozwiążesz problem?
– Nie uciekam. – Ciepła bezradność igrała we mgle jej oczu. – Kocham cię,
Dawidzie – wyszeptała. – Wiem dobrze, że to jest… niewinna rzecz. Chętnie bym
cię… pocałowała – jej twarz oblał płomień.
– To dlaczego tak się bronisz?
– Nie wiem, coś mnie powstrzymuje… – wzięła go za rękę. Tym razem nie
wyrwał się. Szli przed siebie powoli, krok za krokiem. – Może… obawiam się tego,
jaki będzie następny krok… Nie zatrzymamy się na pocałunku. Nie my dwoje.
– Popatrzyła na niego, badając jego twarz. – Wiem, że nie mam racji. Byłoby
wspaniale być wolnym… móc… Nie jestem wolna… Zwłaszcza w tych dniach…
– Ech – niecierpliwie zazgrzytał zębami – dzisiaj-szmisiaj. Próbujesz się
wymówić, ot co! Rzeczywiście, dzisiejsze czasy!… No właśnie! Wiesz… na przy-
kład wtedy, gdy uciekałem do Warszawy i leżałem w polu, wydawało mi się, że
byłoby mi łatwiej umierać, gdybym cię pocałował przed ucieczką. Rachelo, nie
jesteśmy już dziećmi.
Przerwał... Zapadła cisza. Rachela nagle stanęła. Zwróciła się w jego kierunku.
Jej twarz była zmieniona. Dwie, ciężkie łzy zawisły jej na rzęsach. Poprzez nie
uśmiechnęła się oczami do niego, wzruszając do głębi jego duszę. Od tego jej
niespodziewanego ruchu, od tego przejmującego spojrzenia coś w nim pękło.
Nagle poczuł się bezradny, bezbronny, a równocześnie – swobodny, wolny i pełen
nieznanej, zwycięskiej siły. Poczuł jej miękkie, zimne ręce wokół swojego karku.
Jej wargi były suche i ściągnięte niczym dwie zrośnięte cząstki ciemnomalinowej
pomarańczy. Poczuł pragnienie na języku i głód w zębach, aby wgryźć się w ich 423