Page 419 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 419

Elektryczne światło zgasło, a wraz z nim rozpełzły się cienie. Ludzie ożywili się.
             Podniósł się gwar. Najpierw na dole, przy wejściu do piekarni, a potem z wolna
             – coraz głośniejszy, przesuwał się wzdłuż kolejki. Ludzie zaczęli się niespokojnie
             poruszać. Rachela wysunęła głowę z kołnierza.
                W kobiecie stojącej za nią rozpoznała Jankową, córkę dozorcy z naprzeciw-
             ka, dzięki czemu poczuła się trochę pewniej. Zaczęła myśleć o chlebie, który
             być może uda się jej dostać. Aż do tej pory nie koncentrowała się na nim. Przez
             te wszystkie godziny czekania w odrętwieniu ciała i umysłu miała uczucie, że
             została skazana na odstanie tutaj całej wieczności – do chwili, gdy zostanie
             wybawiona. Ale o owej chwili nie myślała. Dopiero teraz zaczęła się rozglądać,
             szukając oczyma drzwi piekarni. Było do nich jeszcze daleko. Odległości tej nie
             mierzyło się zwykłą miarą ludzkich kroków. W rzeczywistości była to tylko połowa
             płotu, kawałek muru, długość pięciu okien – i już. Ale ta krótka droga ciągnęła
             się drobnymi kroczkami przez dziesiątki, dziesiątki ciał – przez całą splątaną
             masę ludzi tłoczących się przy wejściu do piekarni. Dla niej zaś ta droga była
             jeszcze dłuższa niż dla wielu innych stojących za nią – ponieważ była niepewna.
                Pocieszała się myślą, że znajoma kobieta ją ochroni. Sama nie wiedziała jak.
             Poza tym myślała o mamie i Szlamku, o tacie, który musi być gdzieś blisko drzwi
             piekarni – może dopisze im szczęście…
                Zaraz jednak przekonała się, że ze strony kobiety nie może oczekiwać wielkiej
             pomocy. Odkąd nastał dzień, Jankowa plotkowała z sąsiadkami, często powta-
             rzając słowo „kołtuny”.
                Jankowa, córka dozorcy z naprzeciwka, była dobrą kobietą. Czasami przycho-
             dziła do domu Ejbuszyców, aby pomóc Blumci w wielkim praniu. Przyprowadzała
             ze sobą swojego synka, a wtedy Rachela wraz ze Szlamkiem bawili się z nim.
             Razem jedli kolację, a przy wyjściu Jankowa kazała chłopcu całować rękę Blumci.
                – Zdejmują żółte opaski i myślą, że nikt ich nie rozpozna! – piskliwy momen-
             tami głos Jankowej dobiegał uszu Racheli. – Jak Niemiec ich złapie, to zobaczą
             te parchy…
                I rzeczywiście zaraz pojawili się żandarmi, jakby to Jankowa ich wyczarowała.
             Ludzka masa wstrzymała oddech. Jankowa nic już nie mówiła, a Racheli zdawało
             się, że wszyscy ludzie słyszą, jak jej serce bije w nieruchomym, zdrętwiałym ciele.
             Żandarmi zaczęli robić porządek. Przede wszystkim kilka razy przeszli wzdłuż
             całej kolejki, wycelowanymi palcami wyrównując ją, dopychając do muru, aż
             uformował się niemal estetycznie uporządkowany sznur ludzi. Chodnik wokół
             wejścia do piekarni opustoszał i zarówno wyrównywani, jak i wyrównujący wy-
             glądali na zadowolonych z nieskazitelnego porządku, który właśnie zapanował.
             Teraz żandarmi zaczęli oczyszczać kolejkę z elementów niepożądanych.
                Pojawili się już pierwsi szczęśliwcy ze świeżymi bochenkami w rękach. Prze-
             chodzili z triumfem obok kolejki, a ich twarze promieniały. Ale nikt nie patrzył
             na ich oblicza. Setki ciekawych, zawistnych oczu wyrywały się, aby pożądliwie
             połknąć lśniący, okrągły brąz w ich dłoniach. Brąz, który w szarości poranka   417
   414   415   416   417   418   419   420   421   422   423   424