Page 417 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 417

*


                Zrobiło się zimno. Mroźna zawierucha zaczęła przenikać wszystkie zakątki
             miasta. Kawałki błota ślizgały się pod nogami i pod kołami pojazdów jak dziwacz-
             ne, pełzające skorpiony. Przyklejały się do murów, po czym spływały z dachów
             i płotów w ciemne kałuże. Było to błoto z pierwszego śniegu, który spadł na
             miasto. Utracił swoją biel jeszcze zanim dosięgnął ziemi. Otulał tylko przestrzeń
             mglistą zasłoną, wchłaniał w siebie głębię ulic, przyciągając niżej niebo, które
             zdawało się opadać na dachy wielkim ciężarem.
                Pod tym niebem drżało nagie miasto w mroźnej, zimowej koszuli.
                Był poranek. Wraz z pierwszym szarym światłem domy wstawały do swojego
             potajemnego, strasznego życia. Ulice wciąż jeszcze były milczące i puste – jedynie
             wzdłuż murów piekarni od godzin nocnych stały długie kolejki ludzi czekających
             na chleb. Kolejki wiły się wokół budynków jak ciemne, ruchome płoty.
                Wszystkie okna wciąż były przesłonięte czarnymi, zaciemniającymi zasłonami,
             podwórka i skwery jeszcze puste, ale ucho ulicy już było nastawione i czujne.
             Skądś dobiegały już pierwsze odgłosy kroków. Na rogu mignęło kilka czerwo-
             nych opasek naramiennych z czerwonymi swastykami. Mowa ostra jak strzały
             z karabinu mieszała się ze stukotem podkutych butów.
                Nagle z mgły zaczęły się wyłaniać pierwsze lśniące limuzyny. Po nich poja-
             wiły się otwarte ciężarówki, a na nich żołnierze i lufy, lufy i żołnierze. Limuzyny
             przemknęły, arogancko rozbryzgując błoto na chodniki po obu stronach drogi.
             Szoferzy mieli dokładne adresy i wiedzieli, dokąd spieszą. Z kolei ciężarówki
             przemierzały ulice powoli. One nie kierowały się w określone miejsce. Szukały
             ofiar pomiędzy domami.
                Jedna z limuzyn zatrzymała się przed jakimś budynkiem. Na ulicy rozległy
             się pierwsze głosy z dalekich pięter. Kolby i buty waliły w zamknięte drzwi:
             „Aufmachen! Aufmachen!” . Potem było słychać suchy, tępy trzask. Okna oko-
                                    18
             licznych domów zadrżały, zabrzęczały, dzwoniąc szybami niczym zębem o ząb.
             Ciężkie drzwi ustąpiły. Zamki puściły. Z okien na najwyższym piętrze wyglądały
             rozczochrane, przerażone twarze. Bezradne oczy wzywały pustą ulicę na pomoc.
             Zaskrzypiały schody. Czyjś cienki krzyk ostro jak igła wbił się w zimną, mglistą
             przestrzeń. Olbrzymy w zielonych mundurach już wywlekały z bramy ciężkie ciało
             z głową ukrytą pomiędzy splecionymi ramionami. Drzwiczki limuzyny trzasnęły.
             Silnik zawył i samochód udał się pod kolejny adres.
                Tymczasem przy innych szeroko otwartych bramach stały wielkie wozy cię-
             żarowe lub furmanki zaprzężone w konie. Tu wynoszono z domów łóżka i szafy,
             pościel i odzież, towary i maszyny. Splątane w kolorowe kłęby kołysały się góry



             18   Otwierać! Otwierać!                                              415
   412   413   414   415   416   417   418   419   420   421   422