Page 418 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 418

bielizny na platformach wozów i wokół nich. Pod kołami walały się ubrania, po-
           niewierały w zabłoconej bramie, ciągnęły wzdłuż schodów i poręczy. Przerażone
           kobiety i dzieci nagimi, pomarszczonymi rękoma wynosiły z domów tę odrobinę
           uzbieranego dobytku. Na wozach, pomiędzy górami ubrań, skrzyń, mebli, ma-
           szyn i pościeli, stali mężczyźni – głowy rodzin – i własnymi rękoma sortowali
           owoce swojej pracy. Pod ich rozpięte koszule wdzierał się wiatr, torturował ciała
           i rozdymał nogawki spodni. Przed bramą i wokół wozów stały zielone mundury
           z nastawionymi kolbami. Przerażone oczy cały czas spoglądały w ich kierunku,
           jakby pytając: „Jeszcze nie dosyć?”. Zielone mundury nie ruszały się, co oznaczało:
           „Dawajcie jeszcze więcej”… – więc kobiety i dzieci dalej wynosiły ze swoich kątów
           resztki dobytku. Mężczyźni segregowali je na wozach… I tak w nieskończoność
           zimowego poranka.
             A ulica milczała i patrzyła, milczała i słuchała. Z oddalonych rogów zbliżały
           się kroki – niepewne, człapiące po błocie, chwiejne. Z bocznej uliczki wyłoniła
           się grupa stłoczonych ludzi, matowe twarze, zaspane, zamroczone, chwiejące
           się ciała – to mężczyźni, których wyrwano z łóżek, napadnięto w dopiero co
           przebudzonych domach lub złapano gdzieś w bramie, na ulicy, przed piekarnią.
           Chwiali się na nogach. Oczy jak u przerażonych zwierząt pytały, dziwiły się. Z tyłu
           podążał zielony mundur, poganiając słowami strzelającymi jak bat. I tak szli –
           jeden z płaszczem na ramionach, inny tylko z szalikiem wokół szyi zarzuconym
           w ostatniej chwili przez troskliwe kobiece dłonie, jeszcze inny w cienkich kap-
           ciach, bez płaszcza, bez szalika. W tę i z powrotem kołysały się żółte opaski na
           rękawach. Tak prowadzono do „pracy” pierwszą partię złapanych Żydów.
             Rachela Ejbuszyc wstała około trzeciej nad ranem. Podobnie Blumcia, jej
           mama, i brat Szlamek. Mojsze Ejbuszyc, ojciec, wstał jeszcze wcześniej. Gdy
           obudzili się, nie było go już w domu. Ubrali się i zeszli, aby stanąć w kolejce po
           chleb. Brama na dole była jeszcze zamknięta, więc wyszli przez okno sąsiada
           mieszkającego na parterze. Blumcia ze Szlamkiem poszli każde do innej piekarni.
           Mieli nadzieję, że jeśli będą wyrzucać z kolejki, to chociaż jednemu z nich się
           poszczęści. Rachela postanowiła spróbować szczęścia w piekarni znajdującej
           się w sąsiednim domu.
             Przed nią stało już wielu ludzi. Pomyślała, że chyba w ogóle nie kładli się
           spać. Było jej zimno, więc wtuliła się pomiędzy kolejkowych sąsiadów. Przed nią
           stał stary człowiek, a za jej plecami pchała się kobieta owinięta chustą wraz
           z głową i całą twarzą. Ta odrobina ciepła, którą ci dwoje dawali Racheli, była
           zbyt skąpa, aby ogrzać jej zdrętwiałe członki. Chuchała w podniesiony kołnierz
           swojego gimnazjalnego płaszczyka, ogrzewając tym sposobem zmarznięty nos
           i brodę. Głowę miała pełną fantastycznych widzeń. Spoglądała na elektryczne
           lampy, które na wietrze kołysały się ponad ulicą. Patrzyła, jak cieniste plamy
           przesuwają się z jednego chodnika na drugi – powoli i monotonnie, w tę i z po-
           wrotem. Z każdym podmuchem wiatru, który wyrywał się z ciemności, długa
    416    kolejka wzdrygała się i kurczyła. Tak było, póki ciemność nie stała się rzadsza.
   413   414   415   416   417   418   419   420   421   422   423