Page 402 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 402

Wzięła do ręki dramat Szekspira. Była zdecydowana znaleźć właściwą stronę
           i wrócić do krainy Prospera. Jednak nie mogła otworzyć książki. Młodzi ludzie,
           którzy siedzieli przed nią, wciąż na coś czekali. Nie wiedziała, na co, więc mocniej
           wtuliła się w płaszcz i owinęła szyję szalem, jakby chciała obronić się przed ich
           spojrzeniami przeszywającymi ją na wskroś.
             – Lekcja się zaczęła – powtórzyła kolejny raz, wypuszczając nagle książkę
           z rąk. Po chwili zdecydowała się rozpocząć kolejny raz. – Gdy wieje silny wiatr
           – niespodziewanie podniosła głos i przestraszyła się przesadnie głośnego
           dźwięku, jaki z siebie wydała. – Gdy wieje silny wiatr, a wy musicie gdzieś iść,
           czy rezygnujecie z powodu wiatru, który spycha was z drogi? – pytanie zawisło
           w powietrzu. Panna Diamant zaczekała chwilę, ale nie na odpowiedź, lecz aby
           to, co powiedziała, zapadło w serca, po czym zdecydowanie chwyciła książkę:
             Potrzeba nam, duchu,
             Na Kalibana gotować się przyjście.
             W klasie zaległa ciężka cisza. Nie zdołała jednak oszukać uszu panny Diamant.
           Nikt jej nie słuchał. Słowa padały w niemą pustkę. Dziesiątki oczu patrzyły na
           nią surowo i chłodno. Książka sama zamknęła się w jej dłoniach.
             – Dobrze – wyszeptała panna Diamant. – Możecie iść do domu.



                                            *


             Ten dzień był pełen ciężkich przeżyć. Po raz pierwszy w jej nauczycielskiej ka-
           rierze ciągnęło pannę Diamant, aby pójść do domu i jak najszybciej być z Wandą.
           Ciężar, który niosła w sobie, był zbyt wielki, aby mogła go unieść sama. Aby miała
           odwagę iść dalej, należało rozluźnić, przełamać tę obręcz, która ściskała serce.
             Ulica była pełna spieszących się, zapracowanych ludzi. Pędzono ze wszystkich
           stron. Prawie wytrącono jej spod ramienia książkę wraz z paczuszką niedoje-
           dzonego śniadania. Niemalże przewrócono i ją samą. Im bardziej zbliżała się do
           ulicy Piotrkowskiej, tym trudniej było iść. Skądś napływał gęsty dym opadający
           nisko na ulicę. Okulary spadły z twarzy panny Diamant. Kawałeczki sadzy niczym
           czarny śnieg unosiły się w powietrzu i osiadały na jej płaszczu. Dym wdzierał się
           do nosa. Zaczęła kasłać. Im dalej szła, tym trudniej było oddychać. Widziała, jak
           spod dachów wznoszą się ku niebu grube, czarne słupy dymu, zniżają ku ulicy
           i spadają na nią nowym śniegiem jeszcze większych płatków sadzy. Doszła do
           rogu i nagle znalazła się w tłumie, nie mogąc zrobić kroku dalej.
             – Synagoga płonie! – przez tłum przepłynęła nowa informacja niczym pod-
           ziemny pomruk.
             Panna Diamant chciała się przebić z powrotem, by iść do domu boczną ulicą.
           Poczuła jednak dziwne pragnienie, aby zobaczyć płonącą synagogę, wchłonąć
    400    w siebie jej obraz. Zaczęła się przedzierać przez tłum do przodu, coraz bliżej
   397   398   399   400   401   402   403   404   405   406   407