Page 403 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 403
alei. Sama pchała się w tę ciasnotę. Kierowało nią owo pragnienie – jakiś ro-
dzaj uporu. Powietrze stawało się coraz cięższe. Kręciło jej się w głowie. Czarne
koła wirowały przed oczyma. Nie widziała już, co się dzieje dookoła. Usłyszała
wielki huk. Szyby w okolicznych oknach popękały z głośnym brzękiem i zaczęły
wypadać. Tłum się cofnął.
Dotarłszy do domu, rozluźniła szal pod szyją, otrzepała płaszcz z pyłu i sadzy,
po czym zaczęła się wspinać po schodach. Wandy nie było w pokoju.
Zanim jeszcze panna Diamant zdołała doprowadzić się do porządku, podłoga
pod jej stopami zadrżała. Z zewnątrz dobiegł odgłos silnej eksplozji. Szyby za-
dźwięczały. Za nimi unosiły się ogromne kłęby dymu niczym wielkie, spieszące
dokądś chmury. Gdzieś posypały się kamienie i cegły. Potem zapadła cisza. Było
jej zimno. Poszła rozpalić w kanonce. Ręce odmawiały posłuszeństwa, plecy
zaczęły boleć. Przysunęła się jak najbliżej płomienia ogarniającego szczapy.
Rura wystająca z piecyka zaczęła się rozgrzewać. Panna Diamant objęła ją
kościstymi dłońmi.
Myślała o synagodze. W słoneczne dni jej kopuły kąpały się w świetle, iskrząc
błyszczącymi refleksami. Mury na dole otoczone były zielonymi gałęziami wielkich
kasztanowców. Ścieżka biegnąca od bramy prowadziła w głąb, do wspaniałych
drzwi wejściowych. Panna Diamant przypomniała sobie święta, gdy z grupą
uczniów wędrowała ulicami w kierunku tej bramy. Ze wszystkich stron napływały
grupy uczniów z żydowskich gimnazjów, niosąc swoje sztandary. Dziewczęta
w białych bluzkach, chłopcy w czarnych mundurkach z lśniącymi, pozłacanymi
guzikami, kołnierzami koszul à la Słowacki wyłożonymi na klapy marynarek.
Wraz z nimi szli nauczyciele – odświętnie ubrani i w uroczystych nastrojach.
Chwilę stali na zewnątrz w ogrodzie, czekając w zwartych szeregach, aż będzie
można wejść do środka. Dzieci nawoływały się, śmiały, chwaliły nowymi buta-
mi i ubraniami. Chłopcy zbierali świeże kasztany. Nauczyciele pozdrawiali się
i rozmawiali szeptem – wesoło i swobodnie. Aż do chwili, gdy wszyscy weszli do
środka. Przez wielkie, okienne witraże przedzierały się barwne snopy światła,
spoczywając na głowach dzieci. Gdzieś grały organy. Przy pulpicie pojawiał się
kantor w odświętnym stroju z białego atłasu i w białej, jedwabnej jarmułce na
głowie. Niczym anielski śpiew rozlegał się chór dziecięcych głosów – a ona, panna
Diamant, siedziała z przymkniętymi, wilgotnymi oczyma. Jej dusza wypełniała
się czystością, przejrzystością, jasnością.
Dziwna egzotyka kryła się w nabożeństwie odprawianym w żydowskiej świątyni
– trwożne piękno, przed którym nie można się obronić. Panna Diamant kocha-
ła powietrze w synagodze, choć było jej bardziej obce niż kadzidła kościołów,
do których często chadzała z Wandą. Czar synagogi, próbowała sobie tłuma-
czyć, krył się w jej obcości, oddaleniu, w obiektywnym doznaniu estetycznym…
W tej chwili panna Diamant nie mogła zrozumieć, dlaczego przeżywa ten pożar
tak osobiście, tak głęboko, jakby płomienie roznieciły w niej nową zażyłość
ze świątynią. 401