Page 406 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 406
Panna Diamant zakrztusiła się herbatą. Poczuła, że coś zaczyna w niej pło-
nąć. Z niezwykłym pośpiechem poderwała się z miejsca i podeszła do szafy. Po
chwili już miała na sobie płaszcz. Skierowała się ku drzwiom.
Wiatr smagał jej twarz, ściągał skórę na policzkach wciąż jeszcze wilgotnych
od łez. Dreptała ulicą bez celu, wszystko było skończone. Tym razem nie było
szklanej ściany. Pomiędzy nią a Wandą był wielki, ciemny mur. „Nie ma już
Wandy, nie ma…” – mruczała do siebie. Ból rozdzierał jej piersi. Znów poczuła
ciasną obręcz wokół serca – jeszcze ciaśniejszą i cięższą niż rano. Panna Dia-
mant czuła się stara i zmęczona. Próbowała pomyśleć, co teraz będzie, co ma
dalej robić, ale myśli rwały się i uciekały. „Historia z synagogą…” – dudniło jej
w głowie. „Droga Wando, moja dobra, droga Wando” – powtarzała sobie. „Dla
mnie to już nie jest tylko jakaś tam historia…” Naprzeciw niej biegli ludzie. Ktoś
popchnął ją do bramy:
– Niech pani tam nie idzie! – doradzano.
Obejrzała się. Od tyłu popychał ją Żyd w potarganym płaszczu, w maciejówce
na czubku głowy.
– Tam biją Żydów! – szepnął jej do ucha, po czym, wepchnąwszy ją do bu-
dynku, nagle wyrósł przed nią, pochylając głowę w kierunku jej twarzy. – Może
potrzebuje pani świec na szabat, paniusiu? – nie zrozumiała, o co pyta. – Świec
do zapalenia. Zapomniała, że szabat się zbliża? – Widząc jej zmieszanie, zapew-
nił: – W razie czego można uciec na schody, o, proszę bardzo, tutaj – pociągnął
ją za rękaw i ponownie pochylił się w jej kierunku. – A może potrzebne pani
sznurowadła, guziki? Mam dobre mydło, przedwojenne mydełko pachnące,
a może kawałek chleba, jeszcze ciepły, prosto z pieca? Kawałek masła? Oddam
niedrogo, za pół ceny.
Zrobiła krok w kierunku wyjścia. Zastąpił jej drogę.
– Proszę nie wychodzić, tam biją Żydów! Tam jest niebezpiecznie! – stał przed
nią z rozłożonymi połami, jakby chciał ją ochronić przed niebezpieczeństwem.
Jego broda niemal dotykała jej twarzy. – A może chociaż opakowanie spinek do
włosów, szpilek, nici, czegokolwiek…?
Zorientowała się, że się od niego nie uwolni, więc wyjęła portfel. Pociągnął
ją w kierunku schodów. Tam, oparty o schody, stał worek. Mały, usmarowany,
czarnooki chłopczyk siedział na stopniu. Jego gołe nogi były granatowe i drżały.
Obie pięści trzymał przy ustach, ogrzewając je oddechem.
Panna Diamant poprosiła o paczkę spinek do włosów. Wsunęła monetę
do brudnej dłoni Żyda, a drugą dała dziecku. Zajrzała w wielkie, czarne oczy
i poczuła, że zatraca się w nich całkiem i bez reszty, zagłębiając się w dziecię-
cym spojrzeniu, tak odległym od troski i smutku, a tak zdumiewająco dorosłym
i świadomym. Wydawało się jej, że wynurza się z głębiny tych oczu naga i tak
bardzo, bardzo zawstydzona, iż twarz zaczęła jej płonąć. Zimny pot zalśnił na
jej czole. Chłopczyk zamknął monetę w piąstce, po czym dalej na nią chuchał.
404 Jego granatowe kolana dygotały z zimna.