Page 393 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 393

spod różowego abażuru lampy stojącej na biurku stało się dziwnym punktem,
             z którego na ściany i sufit rozbiegały się melancholijne cienie.
                Panna Diamant dziwiła się temu, co czuje. To nie była obawa przed byciem
             samą. Była już za stara na takie lęki. Istniał inny strach – strach przed pozo-
             staniem w pokoju, który stracił duszę. Zawsze czuła w tym domu obecność
             jakiejś kojącej swojskości – atmosferę, nastrój, który obejmował całą jej istotę
             i sprawiał, że czuła się doskonale, jakby ściany były chroniącą ją peleryną, pod
             którą można – bez obaw i obiekcji – przebywać w nagiej intymności takim,
             jakim się jest. Duszy pokoju już nie było. Jakby Wanda z nią wyszła, rozdziera-
             jąc pelerynę, zabierając ze sobą całe ciepło i wpuszczając chłód. To miejsce
             odpychało.
                Panna Diamant starała się czytać. Nie udawało się. Przez długie wieczorne
             godziny stała przy oknie. Na zewnątrz panowała ciemność. Nie było jeszcze
             późno, ale niewiele brakowało do godziny szpery. Żelazna latarnia przed bra-
             mą była zapalona. Panna Diamant patrzyła na nią, a latarnia mrugała do niej
             wilgotnym, zamglonym okiem, sprawiając, że odczuwała swoją samotność
             jeszcze bardziej dotkliwie. Wanda wyjechała tylko na jedną noc – broniła się
             przed smutnym blaskiem latarni. Jutro będzie tu znowu i wszystko wróci do
             starego porządku – tłumaczyła sobie, ze wszystkich sił starając się uwolnić od
             niepokoju, który drążył ją od środka. Przypomniała sobie, jak to było ostatnim
             razem, gdy Wanda nie spała w domu. Kiedy to było? – dawno temu, już prawie
             rok. Pamiętała to dokładnie. Wanda poszła na przyjęcie, a ona, panna Diamant,
             została zaproszona na wieczór noworoczny do państwa Cukermanów. Jak wspa-
             niale minęła tamta noc. Trochę przykro było wracać do pustego pokoju, ale
             szybko zasnęła i nazajutrz rano, gdy się spotkały, miały sobie wiele do opowie-
             dzenia.
                Wspominała bal u Cukermanów. Oczywiście nie było mowy o jakiejś zabawie.
             Nigdy nie lubiła tego rodzaju rozrywek. Była jednak wdzięczna swojej uczennicy,
             delikatnej Belli, za to, że o niej pamiętała, że pomogła jej spędzić tamten wieczór
             bez Wandy.
                Twarz dziewczynki rozbłysła w migoczącym, przymglonym świetle ulicznej
             latarni – ile piękna było w tym brzydkim, nieregularnym obliczu! Jaka głębia
             spojrzenia! Panna Diamant, prezentując nowy materiał w czasie lekcji w „Wie-
             dzy”, lubiła zwracać się do niej. Czuła, jak uczennica pochłania każde jej słowo,
             a nawet więcej niż samo słowo – wydawało się, że zagląda wprost do jej duszy,
             wydobywając z niej dla siebie nie tylko to, co mówiła, lecz również to, czego nie
             dopowiedziała. Panna Diamant westchnęła. Jak dobrze byłoby teraz mieć przed
             sobą tę twarz.
                Po chwili już stała przy szafie i ubierała się. Jej ręce drżały. Ledwo trafiła
             nimi do rękawa, krzywo zapięła płaszcz, po czym musiała zrobić to ponownie.
             Pomyślała, że nie wypada tak nagle zachodzić do obcych ludzi, do tego w nocy
             i w dodatku bez zaproszenia. Wcześniej nigdy by tego nie uczyniła. Ale w dzisiej-  391
   388   389   390   391   392   393   394   395   396   397   398