Page 365 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 365

„Morderca!” – coś się we mnie gotuje i niemalże wykrzykuję te słowa na
             cały głos. Białą rękę, która spoczywa na moim ramieniu, porastają żółte wło-
             ski i przyozdabiają krótkie, czyste paznokcie. Mam ochotę wgryźć się w nią
             zębami.
                Niemiec prowadzi mnie do kościoła w miasteczku, po czym daje mi solidnego
             kopniaka w siedzenie, dzięki czemu wpadam z impetem w szeroko otwarte drzwi
             świątyni, które zamykają się zaraz za mną. Zapada kolejna noc. Podnoszę oczy
             ku kolorowym witrażom okiennym, przez które przebłyskują wąskie pasma przy-
             kurzonego światła. Świetliste promienie spotykają się na figurze Ukrzyżowanego,
             który zdaje się wisieć w powietrzu, gdzieś bardzo daleko i wysoko.
                Próbuję zrobić jeden krok, jednak zaraz przygniata mnie masa ściśniętych
             ciał. Kościół jest pełen Żydów. Zaczynam rozróżniać kontury głów i ciał – pół-
             nagich i splątanych we wzajemnym uścisku. Ze wszystkich stron słychać jęki
             i zduszone szepty, co przywodzi mi na myśl Piekło Dantego. Dookoła wysokie
             ściany i smukłe kolumny wyrastają majestatycznie z tej oto doliny łez, po czym
             pną się ku górze, ku sufitowemu sklepieniu, które zdaje się sięgać nieba. Tam
             właśnie, daleko i wysoko, wisi Ukrzyżowany z rozpostartymi ramionami oraz zwi-
             sającymi, przykurczonymi nogami – nagi i umęczony. Wygląda jak jeden z nas.
             I rzeczywiście – myślę sobie – czy kiedykolwiek miał lepszą okazję być wśród
             tak licznej gromady swoich? Co za spotkanie!... Ktoś depcze mi po nogach, aż
             syczę z bólu. Nadepnięto mnie w najbardziej opuchnięte miejsce! Opierając się
             plecami o mur, zaczynam opuszczać się w dół, aż udaje mi się usiąść na ziemi.
             Dotykam rękami opuchlizny wokół kostek. Zwilżam ją śliną, co przynosi odrobinę
             ulgi. Głowa opada mi między kolana, a oczy zamykają się same.
                – Długo pan już tu jest, młody człowieku? – słyszę spokojny głos. – Jaka jest
             teraz pora dnia? Która może być godzina?
                – Nie wiem – wzruszam ramionami.
                – Tak, tak – mówi mój sąsiad jakby do siebie. – Nie modliłem się już prawie
             dwa dni. Dostałem się tutaj wczoraj rano, zaraz po ich wejściu.
                – Wczoraj rano?! – wykrzykuję, podnosząc głowę. Wytężam wzrok w ciem-
             nościach i widzę małego, skurczonego staruszka, który opiera głowę o kolana.
             Z jego twarzy sterczy długa, rzadka bródka niczym kępka suchej trawy. Wydaje
             mi się znajomy: – Już tak długo trzymają tu pana?
                – Całą wieczność, młody człowieku, całą wieczność. Najpierw ustawili nas
             przed tym nieczystym miejscem , twarzą do ściany, i kazali podnieść ręce. Tak
                                        21
             się z nami bawili. A potem zapędzili nas tutaj i mają sprawę z głowy… Ból jest

             21   W oryginale bohater używa słowa tume; chrześcijańska świątynia może być traktowana przez orto-
                doksyjnych Żydów jako miejsce, w którym nie wolno się modlić ze względu na zakaz szituf (poli-
                teizmu) i awoda zara (bałwochwalstwa). Z perspektywy religijnego Żyda dogmat o Trójcy Świętej
                może być traktowany jako politeizm, a obecność obrazów i rzeźb w kościele postrzegana jako prze-
                jaw bałwochwalstwa.                                               363
   360   361   362   363   364   365   366   367   368   369   370