Page 361 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 361

Aby pokonać siłę, trzeba dysponować siłą. Po co mi cała ta moja nienawiść,
             choćby nie wiem jak słuszna? Ledwo stoję na nogach i jedno klapnięcie tej
             zielonej łapy rozłoży mnie na łopatki. A ci wszyscy, którzy tu idą? Co oni razem
             są w stanie zrobić wobec jednej serii z broni maszynowej?” I w tym właśnie
             momencie rodzi się myśl nie o Bogu, lecz o ludziach – o Armii Czerwonej,
             armiach angielskiej, francuskiej i amerykańskiej. Odzyskuję nadzieję, wie-
             rząc że przyjdą nam z odsieczą. Nie, nie jesteśmy sami i nie wszystko jeszcze
             stracone.
                Tymczasem ludzie na polu robią się coraz odważniejsi. Niektórzy już wchodzą
             ostrożnie na szosę i idą poboczem. Teraz Niemcy posuwają się w jedną stronę,
             a tłum po ich obu stronach – w przeciwnym kierunku. Wygląda to tak, jakby
             ludzie tworzyli szpaler, który przyjmuje defiladę. Wszystko zaczyna wyglądać
             normalnie, jakby ludzie już zapomnieli, że ci sami Niemcy ostatniej nocy spuścili
             z nieba ognisty potop. Uciekinierzy zaczynają się nawet uśmiechać do zielonych
             mundurów. Niektórzy pozdrawiają ich uniżenie gestami rąk. Z ciężarówek lecą
             cukierki, na które ludzie rzucają się jak psy (wybacz mi, psia raso, gdyż twoja
             pamięć z pewnością nie jest tak krótka jak pamięć ludzka).
                Obserwuję marsz obu narodów. Jeden – zwycięski, drugi – pokonany. Myślę.
             Filozofuję. Widzę Europę jak na szachownicy. Snuję strategiczne plany, dowo-
             dzę armiami. Planuję ataki, odnoszę zwycięstwa. Ale moje myśli plączą się.
             Czuję wokół siebie niepokój. Rytm, w jakim idą ludzie dookoła mnie, rozchwiał
             się i zanim udaje mi się zorientować, o co chodzi, dostrzegam, że pojedynczy
             niemieccy żołnierze wdzierają się w tłum idących i zatrzymują ich, pytając
             o coś. I nagle – ręka na moim ramieniu. Moje oczy oślepia ogromny, zielony
             mundur:
                – Żyd?
                – Co? – unoszę głowę, uśmiechając się przyjaźnie jak do kogoś obcego, kto
             szuka drogi w nieznanym mieście. Wytężam pamięć, aby zmobilizować cały swój
             niemiecki, którego się nauczyłem z encyklopedii Meyersa.
                To zbędne. Ręka daje mi mocnego kuksańca od tyłu, a ja robię dwa-trzy fikołki
             w powietrzu, po czym ponownie wstaję na nogi.
                – Proszę, pan pozwoli! – drugi zielony mundur czeka na mnie, pokazując mi
             z szyderczą uprzejmością, dokąd mam iść.
                Stoję na polu z grupą Żydów pod strażą. W naszym kierunku chwiejnym
             krokiem zmierzają od szosy pojedyncze osoby. Niemcy każą im stanąć razem
             z nami. Rozglądam się. Podczas całej drogi aż do tego miejsca rzadko widziałem
             żydowską twarz. A tu Niemcy zdołali zebrać tylu Żydów! Tuż nad uchem słyszę
             śmiech. To jakiś żołnierz naśmiewa się ze mnie, wołając do kolegi:
                – Siehe mal diese hübsche Dame im Pelz! 8



             8    Popatrz na tę piękną damę w futrze!                             359
   356   357   358   359   360   361   362   363   364   365   366