Page 360 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 360

– Dlaczego? – chichocze mój sąsiad. – Bo Germańce, do diabła z nimi, za-
           grodzili nam drogę do Warszawy.
             – Całe to uciekanie to była zwykła prowokacja – mówi po mojej drugiej
           stronie mały człowieczek owinięty w wielki wojskowy szynel. Odwracam się ku
           niemu i widzę, że obok niego idzie grupa żołnierzy. Jeden z nich, zdaje się wyższy
           rangą, tłumaczy:
             – Ten chaos zrobili oni sami, Germańce. Cywile mieli się wlec razem z nami,
           abyśmy nie dali rady dotrzeć do Warszawy. Teraz wszystko przepadło, moi bra-
           cia. – wzdycha. – Nasza Polska została przegrana z kretesem…
             W tym momencie nie przejmuję się losem naszej Polski, raczej cieszę się,
           że wracam do domu. I tak krocząc wesoło i żwawo, słyszę z oddali zduszony,
           tępy szum. Stłumiony warkot. Szosa zaczyna drżeć, a tłum robi się niespokojny.
             – Nadchodzą! – ktoś krzyczy, a tłum drga konwulsyjnie.
             – Germańce! – paniczny krzyk wyrywa się ze wszystkich gardeł. Szosa pu-
           stoszeje, robi się wymarła. Wszyscy stają na polu, wstrzymując oddech. Cisza
           oczekiwania. Ktoś przykłada dłoń do czoła, po czym wyciąga ją w kierunku
           horyzontu, gdzie już widać kłęby kurzu. A zaraz za nimi – czarnego węża, który
           w szybkim tempie rozwija się wzdłuż szosy, sunąc w naszym kierunku. Już widać
           koła, niezliczone, żwawe. Kręcą się szybko, migocząc przed oczyma, i jadą wprost
           na nas. Oto już pojawiają się dwa pierwsze motocykle. Zielone mundury, zielone
           hełmy na głowach, a wraz z nimi niezliczona ilość swastyk. Przelatują obok. Roz-
           błyskują na nadciągających czołgach, samochodach pancernych, motocyklach,
           mundurach, kaskach, ramionach. Równy las nastawionych luf…
             – Niemcy! Niemcy! – rozlega się w rozedrganym tłumie.
             – Niech was piekło pochłonie! – krzyczy we mnie jakiś głos. Czuję, że oczy
           zachodzą mi mgłą. Modlę się o cud, aby nadleciały inne samoloty i inne bomby
           – nasze, aby spaść na zwycięskiego, zielonego węża sunącego tą szosą. Jakiż
           wspaniały byłby to widok, gdyby na naszych oczach zapłonęły ich czołgi, wyleciały
           w powietrze ciała odziane w te sztywne, zielone mundury!
             Ludzie na polu powoli ruszają. Nie odrywając oczu od tego, co dzieje się
           na szosie, posuwają się do przodu (to znaczy: z powrotem). I ja patrzę, myśląc
           jednocześnie o chłopcu, który kiedyś został żydowskim królem – miał na imię
           Dawid, tak jak ja. Jak wspaniale pokonał Goliata za pomocą kamienia wystrze-
           lonego z procy, dzięki czemu wygrał całą wojnę! Tak, słabi zawsze tworzą sobie
           takie historyjki, aby się pocieszyć. A co, dajmy na to, zrobiłby ten Dawidek, gdyby
           znalazł się tu – na moim miejscu, i miał w sobie tyle samo nienawiści, ile jest
           w moim sercu? Co by z nią począł? Powiedziałby mi, że wówczas, parę tysięcy
           lat temu, Bóg bardzo mu dopomógł w tym jego bohaterstwie. A czy teraz Bóg
           nie widzi stosu trupów, pośród których są ciała tylu niewinnych i bezbronnych
           ludzi? Gdzie Jego cuda? Dlaczego nie przychodzi z pomocą bezradnym? „Nie,
           kochany Dawidzie” – wołam w sercu do niego, poprzez tysiąclecia, które nas
    358    oddzielają. „Podoba mi się ta piękna, dziecinna opowiastka, ale w nią nie wierzę.
   355   356   357   358   359   360   361   362   363   364   365