Page 356 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 356

widząc, jak mruga do Leona. Oczy rodziców rozjaśniają się ciepłym uśmiechem.
           Nie przeszkadza mi to (na pewno nie teraz). Niech się śmieją. Biegnę na spotkanie
           Racheli, po drodze postanawiając, że wypomnę jej niepunktualność. Dostrze-
           głszy ją z daleka, zapominam, że jestem na nią zły. Próbuję pokonać rumieniec
           na twarzy, aby go nie zauważyła, gdy się spotkamy. Kiedy jest już obok mnie,
           podaję jej rękę, udając obojętność: „Serwus”. – Idziemy „alejkami”, trzymając
           się za ręce. Żartujemy, troszkę sobie dokuczamy, opowiadamy sobie wszystkie
           wydarzenia z całego dnia. Czasami, tak w środku zdania, nasze spojrzenia spo-
           tykają się, a wówczas wzdłuż kręgosłupa przechodzi mnie taki gorący prąd, że
           zatyka mi dech, a język zaczyna się plątać…
             Przykro myśleć o Racheli tu, na tym dalekim, zimnym polu. Aż serce mnie boli
           w niemal fizyczny sposób. Nie mogę sobie darować, że nie pocałowałem jej na
           pożegnanie. Wydaje mi się, że lepiej bym się teraz czuł, gdybym pamiętał o jej
           pocałunku. Ogarnia mnie wielkie pragnienie, aby ją zobaczyć, chciałbym patrzeć
           na nią i całować ją, całować… Po policzkach płyną mi łzy, płaczę naprawdę. „Ra-
           chelo!” – wołam. – „Rachelo, bardzo cię kocham!” Raz po raz szepczę jej imię,
           jakbym je całował, a im więcej ją przywołuję, tym bliższa mi się wydaje. Robię
           to tak długo, aż znowu mam ją przy sobie. Uśmiecha się łagodnymi oczyma. Je-
           steśmy w wielkim parku. Nad naszymi głowami szumią drzewa. Kwiaty pachną
           upajająco, świerszcze grają, żaby kumkają, gdzieś ujadają psy. Jesteśmy w krainie
           snu.
             I nagle… coś strasznego! Jestem głuchy… ślepy… oszalałem? Coś podrywa
           mnie na nogi. Biegnę przez pole. Niebo rozbłyska ogniem, ogromny wybuch roznosi
           świat. Czarne skrzydła wydają nieznośny warkot. Ziemia drży, plując kawałkami
           czerni i strzelając kłębami dymu. Ludzkie krzyki docierają do mnie jakby z moich
           wnętrzności. Bomby spadają jedna po drugiej. Lecę, jakbym nic nie ważył, niczym
           kawałek papieru miotany przez wiatr. Padam i zaraz się podnoszę. Nie wiem, gdzie
           jestem, nie wiem, dokąd lecę. Przede mną, i za mną, i ze wszystkich stron rozbły-
           skujące źródła ognia wczepiają się jeden w drugi. Wydaje mi się, że pole zakwitło
           w ciemności niezwykłymi, ognistymi roślinami, które mnie oplatają, otaczają ze
           wszystkich stron, uniemożliwiając ucieczkę. Moje nogi nieustannie zaczepiają o coś
           miękkiego i śliskiego. Upadam i widzę w czerwonawym świetle wytrzeszczone oczy.
           Truchła koni i ludzkie ciała patrzą na mnie, szczerzą do mnie zęby. Krzyczę, lecz
           nie słyszę swojego głosu. Nogi plączą mi się jak nieswoje. Do kogo należą te ręce
           rozpostarte w powietrzu? Dlaczego tak migają przed moimi oczyma? Oszalałe,
           obce serce wali w moim ciele, jakby chciało rozwalić mnie na kawałki. „Oto twój
           koniec!” – dudni we mnie. „Teraz już wszystko skończone!” – tłucze się.
             Dostrzegam kilka drzewek, które czerwienieją w blasku ognia, ale nie płoną.
           Kieruję się w ich stronę. Promieniste rakiety ślizgają się z wdziękiem po niebie,
           oświetlając mi drogę. Wspaniałe te rakiety, wyglądają jak kolorowe choinki
           bożonarodzeniowe. Na widok ich piękna tężeje we mnie krew. Całym ciałem
    354    przypadam do jednego z drzewek, obejmując je, jakbym odnalazł drogiego
   351   352   353   354   355   356   357   358   359   360   361