Page 352 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 352

kieszeni, a drugą pod moje ramię i idźmy jak panna z kawalerem. Wtedy się nie
           rozdzielimy… – Więc dalej idziemy objęci. Znów mijamy jakieś miasteczko czy
           raczej wioskę. Pustka. Martwe domy z ciemnymi plamami w okiennych ramach.
           Opuszczonymi, piaszczystymi uliczkami suną tysiące czarnych cieni – tłumy na-
           szych. Cienie cieni prześlizgują się po bielonych wapnem ścianach, po płotach,
           odbijają się w czarnych szybach. Duchy. Mistyczna dekoracja do pełnej tajemnic
           sztuki teatralnej. Sam czuję się jak nie ja – lecz kto inny, zagubiony we śnie. Nie
           słyszę ani swoich kroków, ani kroków towarzysza. Biorę go mocniej pod ramię,
           aby się przekonać, że nie śpię. Jego trupioblada, okrągła twarz jest maską, która
           straszy. Nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku…
             – Wypadałoby się tutaj czegoś napić – słyszę jego głos dobiegający jakby
           z pustej studni.
             Przeciskamy się przez milczący tłum i biegniemy do najbliższego domu.
           Przed nami dwoje drzwi. Jedne – zamknięte i drugie – uchylone. Te uchylone
           przerażają, więc otwieramy te drugie. Już jesteśmy w środku. Stoimy na progu,
           aby przyzwyczaić się do ciemności. Chłopak posuwa się wzdłuż ścian, a ja za
           nim. Natrafiam na pojedyncze meble: łóżka, naczynia, szafy. Coś majaczy w głębi
           ciemnego pomieszczenia. To wiejski kredens z półkami, na których stoi biała
           zastawa. Kubek.
             Stoimy nad wiadrem. Zanurzam kubek i piję. Na początku czuję jedynie chłód
           wody, która przyjemnie wypełnia całe moje ciało. Lecz nagle zimny strumień
           wylewa się z moich ust, spływa po brodzie i szyi, aż pod koszulę. Przejmuje
           mnie dreszcz. Mam dość, więc podaję naczynie towarzyszowi. Słyszę, jak głośno
           przełyka, aż mam wrażenie, że w ciszy pokoju rozlegają się grzmoty. Wyglądamy
           jak dwa demony nad zaczarowanym wiadrem gdzieś na końcu świata.
             – Chodź już! – ciągnę go za rękaw.
             Odstawiam kubek na miejsce, z którego go wziąłem, i już na zewnątrz śmieję
           się sam z siebie. Co za sens ma takie precyzyjne odstawianie naczynia na miej-
           sce? Takie troskliwe zamykanie drzwi za sobą? – Przyzwyczajenie ze starego
           życia, które minęło.
             – Może gdzieś tu wejdziemy i wyciągniemy się na łóżkach? – słyszę głos
           mojego towarzysza.
             – Nie wolno – odpowiadam i szukam argumentu, którym mógłbym przesłonić
           melancholię: – Gdyby można było nocować w tych domach, ludzie nie uciekaliby
           stąd. Niemcy bombardują zwłaszcza domy.
             Wychodzimy na pole. Staje przy dziurze pomiędzy dwoma pagórkami rozoranej
           ziemi i spoglądamy na siebie.
             – Tu? – pytam.
             – Tu – odpowiada. – Widzisz, wykopane jakby specjalnie dla nas. Grób –
           dodaje szeptem.
             – Łóżko – odpowiadam mu po cichu i schodzę w dół, a on za mną. Nie mamy
    350    odwagi wyciągnąć nóg i zamknąć oczu, więc siedzimy tak z kolanami podciągnię-
   347   348   349   350   351   352   353   354   355   356   357