Page 350 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 350

I znowu zaczyna się marsz. Ale ludzie idą już inaczej. Nie można zrobić kroku
           bez natykania się na przeszkody. Poza trupami i rozrytą ziemią wszędzie leżą
           paczki z porzuconymi rzeczami, walizki, wózki dziecięce, stosy pościeli. Nikt już
           się na to nie ogląda, teraz to tylko zawada pod nogami. Poza tym w strumieniu
           idących wyodrębnił się teraz cienki strumyk tych, którzy idą z powrotem, do Łodzi.
             Nie przychodzi mi na myśl, aby wracać. Myślę o tacie i o Leonie, którzy muszą
           być gdzieś na tej samej szosie. Co się z nimi stało? Gdzie złapało ich bombardo-
           wanie? Myśl o nich nie daje mi spokoju. Chciałbym ich odnaleźć, dogonić. Może
           nie są tak daleko? Tata nie jest najlepszym piechurem. Wytężam siły, przepy-
           cham się pomiędzy opieszałymi wędrowcami, torując sobie drogę pięściami.
           Od czasu do czasu moja stopa zahacza o ubranie jakiegoś trupa, który leży na
           skraju szosy (teraz łatwiej nią iść, nie jest tak rozryta jak pole). Wyplątuję się
           z zimną krwią i idę dalej. Myślę przy tym, że po raz pierwszy w życiu spotykam
           się twarzą w twarz ze śmiercią. Do tej pory jeszcze nigdy nie widziałem trupa.
           Za to teraz widzę ich tak wiele, że wystarczyłoby na całe życie. I nic. Nie robi to
           na mnie wrażenia. Może dlatego, że sam byłem tak blisko śmierci? Jedno jest
           jasne – coś we mnie zgasło na zawsze. Wciąż jeszcze boję się samego umie-
           rania, ale na dzieło śmierci mogę już patrzeć obojętnie. Czy to nie jest znak
           dorosłości?
             Zbliżam się do Brzezin. Niebo nad miasteczkiem jest czarne i smoliste. Brze-
           ziny płoną! – wśród idących roznosi się wieść. Strumień wracających wzrasta
           z każdą chwilą.
             Po wejściu do Brzezin widzimy, że płonie ratusz i okoliczne domy. Wszystkie
           pozostałe ulice są puste, wymarłe. Dziwnie tak oglądać opustoszałe miasto
           w samym środku dnia. Na ganku stoi jakaś staruszka, załamując ręce niczym
           Matka Boska.
             – Kochanieńcy, co oni z nami zrobili? – Mówiąc to, kreśli na piersiach znak
           krzyża.



                                            *


             I oto miasto już poza mną. Ponownie szosa, znowu pola. Słońce opuszcza
           się już ku zachodowi. Powietrze szarzeje. W szarym świetle trudno odróżnić
           martwych od żywych. W tajemniczym półmroku rozlega się przeraźliwy płacz
           dzieci, które zgubiły rodziców… wołanie matek, które straciły z oczu swoje po-
           ciechy… Słychać też inne odgłosy – zmęczenia, rozpaczy. Długie cienie kładą się
           na polach. Robi się chłodno. Powoli zapada zmrok. Dopiero teraz widać, jakie
           są skutki bombardowania. Czerwone światło na horyzoncie, które podziwiałem
           jako piękny zachód słońca, wciąż widnieje na ciemnym niebie, obejmując je jak
    348    obręcz. Gdzieś w oddali płoną wioski i miasteczka…
   345   346   347   348   349   350   351   352   353   354   355