Page 345 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 345
czym odwróciły się tyłem do maszerujących ulicą tłumów i nastroszywszy pióra,
spuściły coś na dół”.
Kusi mnie, aby opisać to, co w dole – ulicę, ale nie przychodzą mi do głowy
żadne poetyckie sformułowania. Jak opisać pięknymi słowami taką brzydotę?
Myślę sobie, że moje słownictwo jest na to zbyt ubogie i dochodzę do wniosku,
że tylko prawdziwie wielki pisarz potrafi znaleźć właściwe słowa, by opisać nie
tylko niebo, lecz także ziemię. Ziemia potrafi być równie piękna jak niebo, lecz
gdy taka nie jest – wtedy jest tysiąc razy brzydsza. I tak oto pod tym poetyckim
niebem po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak pełna brzydoty jest ziemia.
Na moim ramieniu leży torba człowieka, który idzie obok mnie. Jeszcze gorzej
wygląda sprawa z moimi plecami. Za mną podąża kobieta, która w jednej ręce
niesie wyżymaczkę, a drugą trzyma małą dziewczynkę. Dziewczynka sięga mi do
łokcia i niechcący co chwilę ją nim uderzam. Im bardziej staram się uważać, tym
częściej to robię. Twarde drewno wyżymaczki wciąż napiera na moje plecy, jak
gdyby chciało mnie przeciąć dokładnie na pół. Jakkolwiek się obrócę, cały czas
mam kobietę z dziewczynką za sobą. Przychodzi mi do głowy, aby zawrzeć z nimi
znajomość. Nawiązanie bliższej relacji nie jest przecież niczym przykrym. „Ta
biedna kobieta jest pewnie praczką” – myślę. „To proletariuszka. Jakże przycis-
ka do siebie tę wyżymaczkę – narzędzie swojej pracy! Jeśli jestem prawdziwym
socjalistą, powinienem jej pomóc i nieść za nią ten ciężki przedmiot. W końcu
poza tą małą paczuszką nie mam nic więcej do dźwigania!” Odwracam parę razy
głowę, by przyjrzeć się kobiecie. Ma dziobatą twarz. Głębokimi zmarszczkami na
jej czole i policzkach spływa pot. Pod podwójnym podbródkiem i obwisłą szyją
kiwa się wielki krzyż zawieszony na czarnej tasiemce. Jest tak długi, że jego
koniec znika za dekoltem. – Jeśli pani chce – mówię, przybierając sympatyczny
wyraz twarzy – pomogę trochę.
Wzdryga się, zaskoczona moimi słowami. Jej czoło marszczy się jak tara do
prania, a zniszczone, przeżarte sodą ręce jeszcze bardziej przyciskają wyżymaczkę
do piersi: – Nie trzeba.
Rodzi się we mnie ochota, aby jej pomóc, więc się nie poddaję: – To proszę
pozwolić, że poniosę dziecko.
W jednej chwili jej twarz wykrzywia zły grymas, a z jej ust spływa na mnie potok
słów: – A może się tak odczepisz, Żydku jeden smarkaty? Niech was wszystkich
licho porwie... Gdyby nie ty i twoi, nie doszłoby do tego wszystkiego. Banda zło-
dziei – oto czym jesteście! Żeby was ziemia pochłonęła, Jezus Maria!... – Jakby
tego było mało, to jeszcze przez długą chwilę sapie, prycha i pluje, przepychając
się naprzód. – Wszędzie tu są te gudłaje, parchy!
Każde słowo, które pada z jej ust, jest jak piekące uderzenie biczem. Mam
ochotę rzucić się na nią, lecz nagle ktoś idący przede mną odwraca się, a ja
widzę twarz z parą żydowskich oczu. – Przełknij ślinę i trzymaj język za zębami.
Ucieszyłem się, że są tu inni Żydzi. Przysuwam się do żydowskiego młodzieńca.
– Ma pan słuszność – mówię do niego poufałym tonem, chcąc nawiązać rozmowę. 343