Page 343 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 343

nic. Pozwalam się jej ciągnąć. Czuję, że teraz nie będę się już więcej śpieszył.
             Jeśli pójdę, to pójdę spokojnie i obojętnie.
                Na dole w przedsionku przyciągam ją do siebie. „Teraz ją pocałuję” – posta-
             nawiam. Wtedy słyszę, że ktoś zbiega po schodach. Zbliżają się mama z Hali-
             ną. W tej samej chwili wpada z podwórka mały Abramek. Z jego niedopiętych
             spodni wystaje koszula. Jedna szelka zsunęła mu się z ramienia. Poprawia ją,
             lecz ona zaraz znowu opada. Zabawnie wygląda ten mój braciszek. Uśmiecha
             się do mnie wesołymi, czarnymi oczami i naśladując dorosłych, mówi: – No, idź
             już, Dawidzie, idź już...
                Mama podaje mi pakunek, który dla mnie przygotowała. Obejmuje mnie
             obiema rękami. Z drugiej strony przytula się Halina, całując mnie w policzek.
             A Abramek kręci się wokół nas, szukając szpary między mamą a Haliną, przez
             którą mógłby się do mnie dopchać. Odnajduje moją rękę, wyciąga ją, po czym
             potrząsa mocno i szybko: – No, serwus, Dawidzie. Serwus...
                Rachela stoi o krok od nas i patrzy na mnie. „Teraz ją pocałuję” – postana-
             wiam. Uwalniam się od tych wszystkich ramion i rąk, po czym podchodzę do
             niej. Podaje mi dłoń.
                – Do widzenia – szepcze, jakbyśmy jutro mieli się znowu spotkać. Jej twarz
             jest wilgotna od łez, a ja nie znajduję w sobie siły, aby ją objąć. Odwracam się
             pośpiesznie i zaczynam biec.



                                               *


                Ulica przypomina wzburzoną rzekę. Tłumy ludzi kołyszą się jak fale pomiędzy
             groblami domów, zalewając granicę między chodnikiem a jezdnią. Co chwilę
             rzeka ta rozstępuje się, aby przepuścić skrzypiący wóz lub warkoczący samo-
             chód. Z bocznych uliczek napływają wciąż nowe strumienie ludzi. Im dalej, tym
             wszędzie robi się ciaśniej. Gdy gęste kłębowisko ciał zbliża się do wąskich ba-
             łuckich uliczek i zaczyna się przez nie przepychać, wszystkim zaczyna brakować
             powietrza. Ludzie, ściśnięci i splątani ze sobą, z trudem posuwają się naprzód.
                Najcięższą pracę wykonują ręce. Każdy palec zaciska się kurczowo na tym,
             co zabrało się ze sobą najdroższego: na walizce, na torbie, na dziecku. Dłonie są
             czerwone i nabrzmiałe, a kurczowo zaciśnięte palce świadczą o strachu przed
             utratą dobytku.
                Jakiś mężczyzna obok mnie prowadzi wózek dziecięcy. Nad rozłożoną budką
             pochyla się kobieca postać, rozpościerając ręce niczym skrzydła. Kobieta przepy-
             cha się do przodu bokiem, krzycząc zachrypniętym głosem: „Moje dziecko, moja
             ptaszyna!...” Zahacza przy tym o czyjąś torbę, która zawisa na krawędzi wózka.
             Torba nie daje się ruszyć z miejsca, bo nie ma jak. Ludzie złoszczą się na kobietę
             i przedrzeźniają ją, gdy woła: „Moje dziecko, moja ptaszyna! Moje dziecko, moja   341
   338   339   340   341   342   343   344   345   346   347   348