Page 341 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 341
Budzę się co rusz, zmęczony koszmarami i niewygodną pozycją przy stole.
Boli mnie kark, muszę rozprostować plecy. I wtedy słyszę głos mamy: – Co robić,
Halino? Czy mam sama oddać swoje dziecko w ich ręce? – Nie rozumiem, kogo
ma na myśli. Z na wpół przymkniętymi oczami wstaję i wlokę się do łóżka, gdzie
śpi Abramek, po czym kładę się obok niego. Teraz zasypiam naprawdę. Nagle
czuję, że ktoś mną potrząsa: – Dawidzie! Dawidzie, wstań! – Pozwalam sobą
tarmosić. Mama krzyczy raz jeszcze: – Dawidzie! – Podnoszę głowę. – Musisz iść
– nie przestaje mną potrząsać. – Wszyscy mężczyźni uciekają z miasta. – Słyszę,
lecz niczego nie rozumiem. Ziewam... Drapię się po głowie i próbuję rozprosto-
wać obolałe kości. Mama nie daje mi spokoju. – Dawidzie! – krzyczy, tracąc już
cierpliwość. – Dawidzie! Nie słyszysz? Nie rozumiesz? – Słyszę w końcu i zaczy-
nam pojmować. Spostrzegam, że leżę na łóżku w ubraniu. Widzę twarz mamy.
Oczy Haliny. Mama podaje mi paczkę zawiniętą w gazetę i wciska do ręki pięć
złotych. Wpycha mnie do kuchni, gdzie Halina słodzi mi herbatę. Mama wyrywa
szklankę z jej rąk i podaje, abym wypił. Obie stoją tuż obok i obserwują każdy
mój łyk. Patrzę w oczy matki – mają kolor herbaty. Wydaje mi się, że połykam
jej spojrzenie, które parzy mnie w środku, rozgrzewając serce.
Nagle mam wrażenie, że w jej oczach rozsuwa się jakaś zasłona, spoza
której dostrzegam parę innych oczu – brązowych, ciepłych, łagodnych i pełnych
oddania. Widzę Rachelę i nie mogę już więcej wypić.
– Szybciej, Dawidzie. Robi się późno! – Mama ujmuje mnie jedną ręką za
szyję, a drugą przykłada mi szklankę do ust, tak jak podaje się napój małemu
dziecku. – Wypij i idź! Wypij i idź! – powtarza jak w transie. Uwalniam się z jej
rąk, odpychając szklankę.
– Muszę się pożegnać z Rachelą! – wołam i nim zdołają coś powiedzieć,
jestem już za drzwiami.
Na podwórzu panuje gorączkowa atmosfera. Ludzie obładowani tobołkami
i walizkami schodzą się ze wszystkich stron. Widzę, jak w pośpiechu obracają
jeszcze głowy w stronę swoich okien, chłonąc oczami blask szyb, po czym wybie-
gają na ulicę. A tutaj wrze. Wszyscy wyglądają jak chorzy, jak zahipnotyzowani,
jak lunatycy. W ich spojrzeniach tańczą niespokojne ogniki. Są obwieszeni
pakunkami i torbami, a do tego poubierani w najlepszą odzież, jakby jechali na
wesele i obawiali się, że nie zdążą na pociąg. Kobiety – przyodziane kolorowo,
ale potargane, dzieci – pozostające w tyle, prowadzone za wyciągnięte ręce,
wczepione w matczyne palce czy zwisające z ramion ojców jak ciężki, bezwładny
bagaż.
Biegnę bez tchu i myślę o tym, co powiem Racheli. Tym razem nie znajdzie
wymówki i będziemy musieli się pocałować. Chociaż na pożegnanie. Kto wie, czy
jeszcze kiedyś się zobaczymy? „Uciekam” – myślę. I nagle nie czuję się ani jak
mężczyzna, ani jak bohater, tylko jak tchórz: – Co się z nimi stanie? Z mamą?
Z Haliną i Abramkiem? Niemcy wkroczą do miasta, w którym nie będzie ani
jednego mężczyzny... 339