Page 337 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 337

i biegnie za ojcem. Abramek, napchawszy sobie buzię jedzeniem, ledwo dopija
             herbatę i też znika. Mama siedzi ze mną przy stole jeszcze przez moment. Patrzy
             na mnie, nic nie mówiąc, po czym również ona wstaje i nie sprzątając ze stołu,
             wychodzi do sąsiadek. Zostaję sam i nie wiem, co ze sobą począć. Mam ochotę
             poprzeglądać książki, które musimy jeszcze jutro spalić. Przypominam sobie
             o ojcu i zaczynam się niecierpliwić – mnie też ciągnie na ulicę.
                W całym mieście ludzie powychodzili z domów. Stoją w małych grupkach na
             chodnikach po obu stronach ulicy. Wszyscy mówią cicho, lecz nerwowo i szyb-
             ko. Ci, którzy nie stoją i nie rozmawiają, śpieszą się, nikt nie idzie spokojnie.
             Przechodzący potrącają mnie ze wszystkich stron, ponieważ ani nie idę, ani nie
             stoję – to stawiam krok, to zatrzymuję się. Docierają do mnie fragmenty rozmów.
             Wszyscy mówią o tym samym: Niemcy idą na nasze miasto. Troska o ojca nie
             daje mi spokoju.
                Lampy gazowe nie świecą, a okna domów pozasłaniane są ciemnym pa-
             pierem. Panują egipskie ciemności. Trudno odróżnić kontury ludzi, widać tylko
             jedną, czarną masę i tylko twarze świecą w ciemności niczym księżyce. Niektóre,
             zbliżając się, pobłyskują oczami, po czym szybko znikają, inne znów pozostają
             w jednym miejscu, jakby wrosły w ciemność. Chociaż widzę wokół tak wielu
             ludzi i słyszę tyle rozmów, mam wrażenie, że miasto zastygło w przerażeniu,
             wstrzymując oddech.
                W bramie spotykam ojca i Halinę. Mówią mi, że Leon, narzeczony Haliny,
             udał się na naradę z przywódcami PPS-u. Gdy przyniesie dokładne informacje,
             jak wygląda sytuacja, wtedy zdecydujemy, co robić. Wchodzimy do domu, gdzie
             mama kładzie Abramka spać. Spogląda na nas pytającym wzrokiem.
                Tak zaczęła się ta noc. Nikt z nas nie położył się spać z wyjątkiem Abramka,
             który szybko zasnął. Ja również się nie położyłem, zapadłem jednak w drzemkę
             i do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć. Ze wszystkich sił starałem się przezwy-
             ciężyć senność, ale nie udało mi się. Jestem śpiochem, przyznaję. Być może
             dlatego, że moje ciało rośnie, rozwija się i potrzebny mu odpoczynek (mama
             zawsze miała trudności z budzeniem mnie do szkoły), ale tej nocy powinienem
             był czuwać wszystkimi zmysłami.
                Udało mi się wytrzymać może do północy. Potem oczy zaczęły mi się kleić,
             a głowa kiwała się jak pijakowi. Wyciągnąłem ręce na stole, wtuliłem twarz w rękaw
             i zasnąłem. Nie był to jednak prawdziwy sen ani nawet drzemka, bo przypominam
             sobie wszystko, co się wtedy wydarzyło – z małymi przerwami, kiedy jednak
             najwyraźniej przysypiałem. Wszystko, co sobie przypominam, wyryło się jasno
             i wyraźnie w mej pamięci, chociaż widziałem to, prawdę mówiąc, jak przez mgłę.
                Przy oknie stoi ojciec. Patrzy na zewnątrz, w mrok. Miasto śpi, ale jednocześnie
             czuwa – zupełnie jak ja. Łódź śni koszmarny sen. Słyszę, jak gdzieś otwierają się
             drzwi, a potem zapada cisza. Z ulicy dochodzą dziwne dźwięki. Kroki... Mnóstwo
             kroków na chodniku. Ktoś biegnie... Ktoś woła... Przejeżdża z łoskotem auto...
             Cisza. Znów otwierają się jakieś drzwi...                            335
   332   333   334   335   336   337   338   339   340   341   342