Page 336 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 336

przez nasze miasto. Wozy z rannymi powoli przejeżdżały ulicami, a gromadzący
           się wokół nich ludzie podążali za nimi jak w kondukcie pogrzebowym. Podawali
           zmęczonym żołnierzom wodę, chleb i słodycze, wypytując o walkę na froncie. Na
           setki pytań dostawali jedną odpowiedź, a i ta była wymuszona. Kobiety płakały,
           mężczyźni potrząsali głowami i wzdychali. W domach odprawiano żałobę po
           tych, którzy wyjechali walczyć, i gromadzono zapasy żywności na ciężkie dni.
             Ulice były pełne ludzi, mało kto szedł do pracy. To, co się działo, wyganiało
           wszystkich z domów, każdy chciał porozmawiać ze znajomymi, poradzić się czy
           po prostu podyskutować o obecnej sytuacji. Dzieci pozostawione same sobie
           ganiały, plącząc się między nogami. Wyglądało to, jakby obchodzono jakieś
           święto – dziwne, ale fascynujące.
             Nagle, jak piorun z jasnego nieba, spadła na miasto wiadomość: Niemcy idą
           na Łódź. Ludzie jak szaleni zaczęli biegać tam i z powrotem. Nikt nie wiedział,
           co robić, wszyscy kręcili się w kółko, wybiegając z domu na ulicę i z ulicy z po-
           wrotem do domu.
             Paliłem książki wraz z moją siostrą Haliną. Zajęcie to zdawało się nie mieć
           końca i choć uwijaliśmy się jak w ukropie, tego pierwszego wieczoru zdołaliśmy
           spalić tylko połowę księgozbioru ojca. Okładki były przeważnie grube i tliły się
           długo, zajmując całe palenisko. W międzyczasie przeglądaliśmy kolejne książ-
           ki, które czekały na swoją kolej ułożone w sterty koło pieca. Wielu z nich nie
           przeczytaliśmy, a nawet nie mieliśmy pojęcia, że są w naszym domu. Dawniej
           powtarzaliśmy sobie: „Och, z czytaniem tych książek nie musimy się śpieszyć.
           Należą przecież do nas...” i pożyczaliśmy inne z biblioteki i od przyjaciół. A teraz
           okazuje się, że już nigdy ich nie przeczytamy. Skarb ojca, świat ludzkiej mądrości,
           ginie w ogniu, niszczony naszymi rękami – tak myśleliśmy oboje, stojąc obok
           pieca. Było już ciemno, gdy nagle usłyszeliśmy, że otwierają się drzwi. Wchodzą
           rodzice, po czym zdenerwowani zaczynają się kręcić tam i z powrotem po miesz-
           kaniu. W końcu ojciec przystaje obok nas: – Ludzie uciekają z miasta – mówi,
           jakby oczekiwał od nas rady, co robić. Wiemy, że ojciec nie może wpaść w ręce
           Niemców. Byłoby to dla niego – działacza związkowego i radnego miejskiego –
           bardzo niebezpieczne.
             Mama jest przygnębiona. Skarży się, że nie udało się jej nic załatwić z ciotką
           Cyporą, jej siostrą. Ciotka nie chciała pożyczyć dwustu złotych, których ojciec
           potrzebuje na wyjazd. Stwierdziła, że nie ma, ale my wiemy, że to nieprawda.
           Wujostwo mają sklep i opływają w dostatki, więc bardzo się dziwimy ciotce Cy-
           porze. Ludzkie serca już stwardniały, każdy myśli tylko o sobie.
             Mój mały braciszek Abramek wraca z ulicy z garściami pełnymi zabawek.
           Patrz – mówi do mnie – znalazłem to w pustym mieszkaniu naprzeciwko. Leży
           tam mnóstwo rzeczy, można brać, co się chce.
             Siadamy do kolacji. Nikt się nie odzywa z wyjątkiem Abramka, który opo-
           wiada cuda o tym, co dzieje się na ulicach. Z ostatnim kęsem w ustach ojciec
    334    podnosi się, nakłada płaszcz i wychodzi. Również Halina wstaje, chwyta okrycie
   331   332   333   334   335   336   337   338   339   340   341