Page 340 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 340
pasują. – Przyglądając mu się, myślę sobie, że przemawia przez niego ktoś obcy.
Nagle podskakujemy wszyscy, słysząc, że ktoś biegnie na dole. Skrzypią schody.
– To on! – wołamy jednym głosem.
Mama zsuwa się z kozetki jednym skokiem, szuka stopami pantofli. Podbie-
gamy do drzwi. Leon wpada na nas spocony i rozczochrany, jego wzrok skacze
po naszych twarzach. – Musimy natychmiast iść! – Wchodzi do pokoju, stawiając
duże kroki i pośpiesznie wyrzucając z siebie słowa: – Administracja już wyjechała.
Policja też... Pakujcie się, szybciej! – Wysuwa krzesło, jakby chciał usiąść, ale
zostawia je i idzie dalej. – Wojsko się wycofuje. Jutro, pojutrze Niemcy będą w Ło-
dzi... – Spod jego ramienia wyślizguje się mała paczka przewiązana sznurkiem.
Schyla się, by ją podnieść. I wtedy Halina chwyta jego rękę, ich palce splatają
się nad podłogą. Leon mówi do niej, patrząc w moją stronę: – Nie ma chwili do
stracenia. Wszyscy mężczyźni muszą uciekać. Ruszamy do Warszawy. – Może
ma na myśli również mnie? Zastanawiam się, patrząc, jak mama z Haliną uwijają
się, niespokojnie biegając tam i z powrotem po pokoju. Szafy są pootwierane,
szuflady powyciągane. Z kuchni dochodzi szum maszynki spirytusowej, słyszę,
jak podskakuje pokrywka czajnika, w którym gotuje się woda. Zmuszam się, by
wstać i idę zgasić maszynkę. Z pokoju wciąż dobiegają polecenia Leona: – Nie
można zbyt dużo brać ze sobą, bo będzie trudno uciekać. Całe miasto rusza
w drogę! Nie zazdroszczę mężczyznom, których tu zastaną (serce o mało nie
wyskakuje mi z piersi). Warszawa broni się jeszcze i każdy mężczyzna się tam
przyda... – Jestem z powrotem w pokoju. Widzę Halinę, która stoi z paczką Le-
ona w ręce. Czarne, aksamitne kokardy jej bluzki rozwiązały się i wyglądają jak
smugi atramentu. Podchodzi do Leona, lecz on odsuwa ją, mówiąc: – Zapakuj
chleb, Halino. Robi się późno!
Wszystko jest gotowe. Szafy już nie skrzypią. Mama podaje ojcu spakowaną
teczkę. Na podłodze leżą dwa podłużne, zrośnięte ze sobą cienie – to Halina
i Leon żegnają się w kuchni.
– Dawidzie – słyszę głos ojca. Siedzę na kozetce i boję się poruszyć. Serce mi
mocno wali. Czuję usta ojca na swojej głowie, jego ciepły oddech dociera aż do
skóry czaszki. Potem ujmuje w dłonie moją twarz, a ja czuję ciepły dotyk warg na
policzku. I już jest przy śpiącym Abramku, całuje jego rękę wystającą spod kołdry.
Podrywam się z miejsca i przystaję na progu kuchni. Ojciec żegna się z mamą.
Już otwierają się drzwi, już zamykają za nimi. Jest cicho... Całe mieszkanie wsłu-
chuje się w odgłos kroków ojca na schodach. Nie potrafię dłużej powstrzymać łez.
Siadam znowu na swoim miejscu przy stole, opieram głowę na rękach i płaczę.
Płaczę, towarzysząc w myślach ojcu i Leonowi. Idę najpierw wzdłuż Piotrkow-
skiej, później przez Bałuty. Śpieszę wraz z nimi przez kręte uliczki, przechodzę
obok cmentarza, aż w końcu wychodzę poza miasto. Tam zatrzymuję się, bo
nie znam dalszej drogi. Widzę tylko niekończącą się szosę wśród rozległych pól,
a na niej ojca i Leona. Biegnę z nimi w dal. Biegnę tak i biegnę, biegnę i płaczę,
338 aż w końcu zasypiam. Jednak i w tym śnie biegnę dalej, płacząc...