Page 338 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 338
Deski podłogi skrzypią irytująco. Ojciec siada przy stole naprzeciw mnie.
Co robi? Dziwi się na pewno, jak mogę teraz spać. „Nie śpię” – mówię do niego
w myślach, ale nie podnoszę głowy. Czuję, że książka, na której wspieram ramię,
wyślizguje się powoli. Wiem, że to ojciec ją wyciąga, myśląc, że mi przeszkadza.
To mój Horacy. Słyszę, jak szeleszczą kartki przewracane przez ojca. Nagle pyta
szeptem: – Halino, co to znaczy? – Z daleka dochodzą mnie jakieś dziwne słowa
– to ojciec czyta, przekręcając zabawnie każdy wyraz. W moich uszach brzmi to
tak, jakby czytał po turecku. Innym razem krztusiłbym się już ze śmiechu, ale
teraz trudno mi się nawet uśmiechnąć.
– To jest łacińska poezja, którą należy recytować – słyszę odpowiedź Haliny.
Ojciec chodzi po pokoju. Czasem przystaje na chwilę i zaczyna nasłuchiwać,
po czym spaceruje dalej.
– A cóż Horacy miał tu na myśli? – słyszę znów jego głos. Mówi to tylko po to,
aby coś powiedzieć. Halina milczy. Ojciec bębni palcami w szybę. – No, Halinko,
powiedz coś...
– Daj mi spokój, tato! – jej głos drży.
Nagle słyszę głos mamy:
– Popatrz tylko, Icchaku, pluskwa łazi pod obrazkiem... – Nie podnoszę głowy,
jednak widzę, jak pluskwa wędruje po ścianie. Ostatnio nie było u nas pluskiew.
Wiosną mama wybieliła wapnem wszystkie ściany i od tego czasu był z nimi spokój.
Śni mi się lato. Biegniemy boso, spoceni. Widzę Halinę i Leona podczas ich
długich, romantycznych spacerów. Towarzyszy im Lord – pies ze wsi. Często
wracają bez niego, więc później ja i Abramek biegniemy do lasu, aby go szukać.
Nocą śpiewamy, siedząc na ławce pod oknem. Czasami tarmosimy się z Leonem
dla żartów, a mały Abramek tarza się po ziemi, przetaczając się po nas obu. Cza-
sami gramy w „puszczanie oczka”, a wówczas mama gra razem z nami. Werandę
porastają zielone pnącza. Słońce przekrada się przez gałęzie i liście, zarzucając
na nasz drewniany stół sieć utkaną ze światła i cienia. Jemy obiad. Pochłaniam
pełen talerz klusek. Mama nakłada jeszcze jeden i następny. Halina z Leonem
zmywają naczynia, rozbijając codziennie a to talerz, a to szklankę. Rozlega się
wówczas głośne „Mazl tow”! Oni zbierają potłuczone skorupki, a my, stojąc wokół,
żartujemy na temat ich wspólnej przyszłości...
Siedzę przy stole z głową opartą na ramieniu i widzę to wszystko. Wiem, że to
należy już do odległej, bezpowrotnie utraconej przeszłości, a jednak wydaje się
prawdziwsze od tego, co dzieje się teraz wokół mnie. Obecne wydarzenia zdają
się tylko złym, pogmatwanym snem. Za rok znów pojedziemy na wieś – marzę
dalej. Będziemy jadali na werandzie. Przez całą noc za oknem będzie szumiał
las. Mama wstanie o świcie, założy swój fartuch i zasiądzie do obierania karto-
fli. Wschodzące ponad lasem słońce oświetli jej włosy – taką ją zobaczę, kiedy
otworzę oczy. Później zamknę je znowu aż do chwili, gdy mama przyjdzie, aby nas
obudzić. Połaskocze mnie w czarne stopy wystające spod kołdry. Podniesie jedną
336 z nich wysoko, tak jak robi zawsze, gdy chce wszystkim pokazać moje brudne