Page 344 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 344
ptaszyna!” Grożą, że połamią jej wózek, bo wstrzymuje wszystkich w marszu.
Kobieta zaczyna płakać i błaga o litość. Im bardziej prosi i rozpacza, tym więcej
przekleństw słyszy w odpowiedzi. Po chwili prąd porywa mnie dalej. Przede mną
idą dwaj mężczyźni obładowani ciężkimi torbami i walizkami, których twarde
brzegi uderzają wciąż o moje nogi. Wydaje mi się, że mam już w nich dziury…
Całkiem nie do wytrzymania robi się, gdy trzeba przepuścić wóz ciągnięty
przez konia. Koński ogon chłoszcze po twarzach, wóz obija plecy, uderza w ra-
miona i głowy, a koła zgniatają tobołki to jednemu, to drugiemu. Wóz nie jest
bynajmniej pusty – wznosi się na nim ogromna sterta bagaży i ludzi. Ci, którzy
idą pieszo, zazdroszczą jadącym. Łatwa rzecz – jechać wozem. Ludzie krzyczą
do szczęśliwców w górze, targują się o cenę za kawałek miejsca, którego nie ma.
Niektórzy, nie pytając o nic, wrzucają swoje pakunki na wóz i próbują zaczepić się
choć jedną nogą. Jednak po krótkiej chwili zarówno oni, jak i ich bagaż staczają
się z powrotem w dół – prosto na głowy idących.
Nagle wóz zatrzymuje się. Oszołomiony i przestraszony koń staje dęba, rzuca
łbem, uderza kopytami i smaga ogonem po twarzach. Rzeka ludzi nieruchomieje,
a ulica zaczyna się dusić. Z pomocą przychodzą bramy – są niczym śluzy ratun-
kowe. Ściśnięte ciała napierają na nie siłą i wyłamują je, po czym wlewają się na
podwórza – aby złapać oddech i przeczekać. Zanim ludzie zdołają się wcisnąć
z powrotem na ulicę, nadjeżdża drugi wóz i przepychanie zaczyna się od nowa.
Wokół mnie rozlegają się pokrzykiwania, przekleństwa, zawodzenia i płacz.
Na początku aż bolały mnie uszy, lecz teraz już się do tego wszystkiego przy-
zwyczaiłem. Więcej – mam wrażenie, że jest bardzo cicho. Zapominam nawet,
że ze wszystkich stron napierają na mnie ludzie. Pozwalam się nieść tłumowi
i mam wrażenie, że wszystko mi się tylko śni. Wciąż śpię sobie w domu, zbyt
zmęczony, aby się obudzić... – Jednak moje oczy widzą wszystko, co dzieje się
wokół. Widzę kolor nieba – czysty i głęboki. Przychodzą mi do głowy (gdy tak śnię
na jawie) poetyckie opisy wschodu słońca i zaczynam układać w głowie własną
kompozycję. Wybieram piękne, literackie wyrażenia, jak np.: „Słońce zakończy-
ło poranną toaletę i oglądało swoje złote warkocze w pobłyskujących szybach
najwyższych pięter”. Stawiam kropkę, po czym „piszę” dalej: „W otwartym oknie
wisiała na pręcie sukienka. Jej puste rękawy powiewały na wietrze, machając
z przyjaznym pozdrowieniem w stronę nieba”. Podoba mi się, więc rozochocony
daję się ponieść fantazji: „Na balkonach piętrzyły się stosy pościeli, wchłaniając
w siebie rześki chłód wrześniowego powietrza. Puchowe pierzyny wystawały
spomiędzy tralek niczym czerwone języki wyciągnięte w stronę biegnącej dołem
ulicy. Białe, porozciągane nitki babiego lata unosiły się w powietrzu, aż palce
lekkiego wiatru owinęły je wokół elektrycznych drutów. W oknie facjatki stała
doniczka z płomiennym pękiem czerwonych azalii...” Nie wiem, czy te kwiaty
to rzeczywiście azalie, ale niech będzie – brzmi ładnie. Aby dopełnić obrazu,
dodaję szczyptę realizmu: „Na blaszanym parapecie siedziała rodzina wron.
342 Zadowolone, wykręcały się niczym baletnice, czyszcząc dziobami skrzydła, po