Page 347 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 347
ktoś ją zgubił i zatrzymuję się na chwilę. Starszy goj o posturze i twarzy stróża
zbliża się i pochyla nad „skarbem”. Wyszczerza zęby w drapieżnym uśmiechu.
Obmacuje zamek, po czym pokrywa walizy odskakuje. Mężczyzna wkłada swoje
złodziejskie ręce między poukładane ubrania i robi z nich kłębowisko. Po chwili
wyciąga zawiązaną w supeł parę pończoch. Wkłada węzeł między wyszczerzone
zęby i już z długiej pończochy wysypują się srebrne łyżki, widelce i noże – naj-
pierw na jego rękę, a z niej – prosto do kieszeni. Tłum ludzi stoi wokół walizki.
Dziesiątki rąk wyciągają się w stronę jej wnętrza. Goj wierzga nogami w ciężkich
butach jak koń kopytami: – Precz! To moje!
Lecz są tu i inni równie silni jak on, więc nikt go nie słucha. Ktoś daje mu
kuksańca w bok, po czym wywiązuje się bójka. Tymczasem kopnięta walizka
wpada do rowu, gdzie leży niczym otwarte usta, wymiotując kolorowymi swetrami,
koszulami, sukienkami. Niektórzy z obecnych nie próżnują i zbierają, co się da.
Idę przez pole w tumanach kurzu i wdycham zapach ziemi. To uświadamia
mi, jak daleko już jestem od domu. Z początku nieustannie oglądałem się za
siebie, patrząc na znikające domy. Teraz jednak nie mam odwagi się obejrzeć.
Wiem, że już niczego nie zobaczę.
W oddali, na skraju horyzontu, czernieje plama lasu. Przed nim rozciągają
się zielono-czarne kwadraty niczym kawałki chłopskiego chodniczka (moja
żyłka literacka!). Pośrodku pola kilka drzewek (jak malowniczo!). Tak, wszystko
to wydaje mi się czystym szaleństwem. Jasne niebo wygląda, jakby się dziwiło,
zdeptane pole zdaje się nie rozumieć, a słońce – chyba się z nas naśmiewa…
– Ponownie przypomina mi się ostatnie lato. Domek, w którym mieszkaliśmy,
mała rzeczka i kudłaty pies Lord. Pamiętam te dwa dni, kiedy odwiedziła mnie
Rachela. Poszliśmy po mleko. Chłopka doiła krowę, a my patrzyliśmy, jak mleko
pieni się w skopku. Rachela stanęła na przewróconej bańce, aby przyjrzeć się
ptakom w gnieździe uwitym pod dachem obory. Kilka dni później na wieś przy-
jechał ojciec, polecił wszystko spakować – i to był koniec…
Idę przez zaorane pole i pytam sam siebie, czy już nigdy nie będzie tak,
jak było, a tymczasem drugi głos we mnie zadaje inne pytanie: „Czy naprawdę
wszystko było takie dobre?” Ile razy sam się modliłem, aby rzeczywistość się
odmieniła, ile razy miałem na to nadzieję, szykowałem się, aby o tę zmianę
walczyć. No bo jakiego to szczęścia doświadczyli w życiu moi rodzice? Wieczne
troski o pieniądze. Mama – zawsze przy maszynie do szycia, ojciec – nigdy nie
miał czasu, aby z nami pobyć. Przypominam sobie ich twarze pochylone nad
moimi butami, gdy zastanawiali się dłuższy czas, czy już należy je oddać do
szewca, czy można z tym jeszcze poczekać. Pamiętam, jak całą zimę zbierano
grosz do grosza, aby w czasie ferii wynająć domek na wsi! A nauka? Które z nas
poszłoby do gimnazjum, gdybyśmy – ja i Halina – nie mieli takich dobrych głów?
Od piątej klasy szkoły ludowej utrzymywaliśmy się z prywatnych lekcji, nawet na
kino udało się nam czasami zarobić. A w domu – nieustanne długie konferencje
rodzinne na temat czynszu… – W tym czasie na uniwersytecie bito żydowskich 345