Page 351 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 351

Odczuwam tępy ciężar we wszystkich członkach. Same nogi mnie nie bolą,
             w ogóle ich nie czuję. Ale głowa opada ku ziemi. Puchną mi usta, ziarna piasku
             zgrzytają między zębami, dręczy mnie pragnienie. W ciemności tuż obok mnie
             ktoś popija z butelki. Mokre krople lśnią na jego brodzie. Otwieram usta i poły-
             kam chłodne powietrze. Idę dalej. Teraz już nic nie widzę i trudno mi wyplątywać
             się ze szmat i trupów na ziemi. Co chwilę natykam się na puste wózki dziecięce,
             które przy każdym poruszeniu jęczą żałośnie jak kociaki. Zatrzymuję się przy
             kranach z wodą i pompach, ale nigdzie nie ma śladu po jakimkolwiek domostwie.
             Aż nagle widzę, że na otwartym polu (znowu idę polem) – coś rośnie. Pochylam
             się i dotykam zmiętego liścia. Macając wzdłuż łodygi, dokopuję się do twardego
             korzenia. To burak. Szybko zdejmuję marynarkę i wrzucam do niej, ile się da.
             Potem wgryzam się w buraka. Ziemia strzela mi między zębami. Wysysam sok.
             Czuję w ustach cierpkość. Zastanawiam się, gdzie by tu przenocować, odpocząć.
             Jestem bardzo daleko od swojego domu, daleko od niegdysiejszych nocy, kiedy
             spałem w łóżku na poduszce, z kawałkiem nieba za oknem, na którym czasem
             zamigotała gwiazda albo dwie. Teraz niebo jest ogromne i nie ma gdzie się przed
             nim skryć.
                Czuję na sobie czyjeś spojrzenie. W moją stronę patrzy jakiś chłopak o okrąg-
             łej twarzy i śmiesznym wyglądzie. Ma na sobie wielką, luźną kurtkę z futrzanym
             kołnierzem – prawdopodobnie jest to ubranie, które dopiero co znalazł na dro-
             dze. – Daj jednego – mówi do mnie i już trzyma rękę na mojej marynarce. Podaję
             mu buraka. Nasze ramiona dotykają się. Jest mojego wzrostu, wydaje się też,
             że ma tyle lat co ja. Odwraca głowę w moim kierunku:
                – Czemu idziesz jakiś taki goły? – zaczyna kopać szmaty, które poniewierają
             się na ziemi, i ja też to robię. Rozgrzewamy się i robi się z tego zabawa, aż on
             krzyczy: – Jak pragnę Boga, popatrz! – I podnosi futrzany płaszcz. Otrzepuje go
             i rozkłada przede mną: – Wsadzaj swoje szlachetne rączki! – Robię, co każe,
             i otulam się płaszczem. Chłopak klepie mnie po ramieniu: – Jak pragnę Boga,
             teraz to już nie zmarzniesz! – Przepychamy się ramionami. Postanawiam, że
             będziemy się trzymać razem. Chcę mu to zaproponować i obracam się w jego
             kierunku. Widząc, że ma czerwone wąsy (od buraków), wybucham śmiechem.
             Spogląda na mnie i również zaczyna się śmiać: – Z buraczaną szminką na ustach
             i w futrze wyglądasz jak Greta Garbo – mówi.
                – A ty w swoim generalskim szynelu, z czerwonymi wąsami – jak hetman
             kozacki – nie pozostaję mu dłużny.
                Potok ludzi przepycha się pomiędzy nami. Rozglądam się dookoła – jest ciemno
             choć oko wykol. Chłopaka już nie ma. Szukam go. Zaglądam w twarze. Mylę się.
             Nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał. Zawołałbym go, ale nie wiem, jak ma na
             imię. Idę dalej, cały czas się rozglądając, gdy nagle ktoś szturcha mnie w bok.
                – Jak pragnę Boga! – krzyczy mi do ucha, jakbym był głuchy. – Gdyby nie to
             futro, zgubiłbym cię. – Z wielkiego zadowolenia bierze marynarkę, którą trzymam
             w ręku, i wpycha do swojej torby. – O, tak! – Śmieje się. – Wsuń jedną rękę do   349
   346   347   348   349   350   351   352   353   354   355   356