Page 353 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 353

tymi pod brodę i w ciemności patrzymy w kierunku płonącego na horyzoncie pasa.
             Cienie przesuwają się obok nas w milczeniu. Niektórzy potykają się i przewracają
             na nas, kopiąc nas w nogi i ręce. Tymczasem głowa zaczyna mi ciążyć, spadając
             raz na jedno ramię, raz na drugie. Marzę, aby się wyciągnąć.
                – A może pójdziemy dalej? – pytam i w tym momencie moje nogi same się
             prostują, a plecy szukają oparcia na kopczyku ziemi. Zamykam oczy. Tylko na
             chwilę. Przez futro czuję wilgoć zimnej ziemi. – Chodź, przysuń się – proponuję
             koledze. – Przytul swoje plecy do moich, to będzie cieplej.
                I faktycznie jest lepiej. Stawiam wilgotny kołnierz i chowam w nim głowę.
             Para z mojego oddechu powoduje, że futro robi się wilgotne, przyklejając się
             przyjemnie do policzków. To taki rodzaj własnego grzejnika. Oczy mnie pieką jak
             po długim płaczu. Zamykam je z przyjemnością i nie myślę o niczym.
                Drzemię. Nagle przez sen słyszę język żydowski. Znajomy głos dziecka. Bu-
             dzę się, ale nie chce mi się otwierać oczu. Myślę, że głos wydał mi się znajomy,
             bo znajomy i bliski jest język, w jakim głos przemawia. Ale w końcu ciekawość
             zwycięża. Spoglądam przez na wpół uchylone powieki i widzę, że obok naszej
             dziury przechodzą dwie postacie. Jedna duża, a druga malutka. Przelatuje mi
             przez głowę myśl, że to Josele, przyjaciel mojego brata Abramka! I już nie mogę
             się powstrzymać.
                – Josele! – wołam.
                Dziecko, drgnąwszy, zaczyna krzyczeć:
                – Tato, gdzie jesteś? Nie widzę cię! – Zrywam się i podbiegam do niego. – To
             ja, Dawid – obejmuję go.
                Dziecko macha rękami:
                – Gdzie jest tata? Nie widziałeś taty?
                Wyższy cień, który towarzyszył chłopcu, oddala się pospiesznym krokiem.
             Dziecko trzyma mnie kurczowo obiema rękami:
                – Oj, Dawidzie – pochlipuje – nie wiem, gdzie jest tata. Zgubiłem go na polu.
             Spadały bomby. Leżeliśmy na ziemi, a później, jak wstałem, to już go nie było…
                – Z kim teraz szedłeś? – pytam.
                – Nie wiem – chlipie. – Z jakimś człowiekiem. Zobaczył, że płaczę, to mnie
             wziął. Powiedział, że zabierze mnie do Warszawy, a tam znajdziemy tatę…
                – Pójdziesz ze mną – mówię mu i prowadzę do naszej dziury.
                – Kto to? – chłopiec drży na widok mojego towarzysza.
                – To jest… to jest… – nie znam imienia, ale mój kolega przychodzi mi z pomocą.
                – Bronek – mówi i chwyta rękę malucha, aby pomóc mu usadowić się wygodnie
             na ziemi pomiędzy nami. Przykrywamy go naszymi płaszczami. Mały opowiada
             swoją historię płaczliwym głosem. Na polu zaczyna wiać wiatr, niemalże unosząc
             nas w górę.
                – Szalik by mu się przydał – mówi Bronek.
                – Szalik? – mały zapomina o płaczu. – Mam szalik! – wyciąga z kieszeni długi,
             wełniany szal. – Nie chciałem go zabrać, ale mama wepchnęła mi do kieszeni…   351
   348   349   350   351   352   353   354   355   356   357   358