Page 349 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 349
przewraca się na drugiego, jeden leży na drugim. Wokół plątanina, spiętrzone
stosy ludzkich ciał. Usta otwarte w niemym krzyku przerażenia niczym grymas
aktorów niemego filmu. Wycie samolotów zagłusza wszystko. Szosa wygląda
już jak pole bitwy usiane trupami. Przepłoszone konie przeskakują je, ciągnąc
za sobą wozy. Biegną w kierunku pól, przelatując kopytami tuż ponad tłumem.
Wszędzie leżą porozrzucane stosy ludzkich ciał. Pole wygląda jak po żniwach
– pełne żywych snopów. Bomby wciąż lecą, gwiżdżąc ponad głowami – a samo-
loty śmieją się szalonym cha-cha-cha z biednych istot na dole, które czepiają się
ziemi, szukając na niej schronienia, gdy tak naprawdę stają się w świetle słońca
wyraźnymi, kolorowymi punktami na ekranie lotniczego celownika.
Jeszcze nigdy nie widziałem samolotów przelatujących tak nisko. Leżę wy-
ciągnięty na ziemi, a gdy podnoszę na chwilę głowę, widzę każdy znak na ich
skrzydłach, każde ramię swastyki. Padam z przerażenia i wydaje mi się, że to
ziemia tak drży. Ząb dzwoni o ząb, chciałbym, aby ten straszliwy hałas już się
skończył. Mam wrażenie, że cały ten strach jest spowodowany ogromnym szumem.
Zasłaniam uszy rękami i nagle widzę, że jeden z samolotów z całym impetem
leci wprost na mnie. Chwytam marynarkę i nakrywam nią głowę. Wstrzymuję
oddech. Huk podrywa mnie na nogi. Biegnę w ciemnościach – w kłębach dymu.
W twarz uderzają mnie grudy ziemi. W głowie mi się kręci, dookoła latają kamie-
nie… ludzkie członki… paczki i worki. Biegnę, a ziemia podskakuje pod moimi
nogami. Wciąga do głębokich rozpadlin. Wyrzuca w górę na nagle wyrastających
nasypach. Wszędzie płonące wozy. Niektóre z nich, całe w ogniu, ciągnięte są
przez wciąż żywe konie. Płonący piasek kłuje w oczy. Nic nie widzę. Zdaje mi
się, że to koniec. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, co robię. Znowu ogromnie
skrzydło pojawia się nad moją głową. Padam i chowam twarz w ziemi.
Nagle zapada cisza. Delikatnie próbuję się poruszyć. Podnoszę głowę. Ostatnie
samoloty nikną za lasem. Na polu panuje absolutny spokój. Świat dookoła znieru-
chomiał, jakby wciąż jeszcze wsłuchiwał się w burzę, która właśnie minęła. Powoli
tu i tam podnoszą się pojedyncze głowy. Z grupek rozsianych po polu odrywa się
żywa część i zaczyna ruszać ponad wyrosłymi pagórkami i lejami – pomiędzy
truchłami koni i ciałami ludzi. Ktoś tańczy na szosie, podnosząc w kierunku
lasu zaciśnięte pięści. Wariat? – Jeszcze będziecie mieli za swoje, przeklęci
Niemcy!
Wkrótce inni przychodzą mu w sukurs:
– Bóg wam odpłaci, psie syny!
– Uciekniecie stąd jak zatrute myszy, mordercy!
Las na horyzoncie jest czarny i obojętny. Dobrze tym, którzy mają ochotę
się z nim zmagać, krzyczeć do niego. Tak naprawdę jest to krzyk radości, że
pozostało się przy życiu – że nie straciło się najbliższych. Ci, którym bomba ko-
goś zabrała – nie krzyczą. Wciąż jeszcze leżą przy rozerwanych ciałach i dziwią
się tym złym urokom, które dokonały się tu, w tej właśnie chwili. Jakieś dziecko
zanosi się płaczem… 347