Page 346 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 346

Jednak on już odwrócił głowę i idzie między dwoma innymi mężczyznami. – Pro-
           szę pana, czy wie pan może, która jest godzina? – próbuję go zaczepić, lecz on
           nie odwraca się. Dotykam jego ramienia: – Proszę pana, czy jeszcze daleko do
           szosy?
             Twarz o żydowskich oczach odwraca się znów w moją stronę: – A może tak
           zdejmiesz ze mnie swoje łapy, co? – Przyczepił się jak jaka zaraza! – dodaje,
           zwracając się do swoich dwóch towarzyszy.
             Zdaję sobie nagle sprawę, że jestem skazany na samotne pokonywanie
           długiej drogi.
             Tymczasem widać już małe, krzywe chatki, a pomiędzy nimi płoty, sponad
           których wystają suche gałęzie. Czuję, jak wokół mnie rozluźnia się. Zdejmuję ma-
           rynarkę. Powietrze jest rześkie. Ulica skończyła się i jesteśmy już poza miastem.
           Strumień ludzi wylewa się na szosę i ciągnące się po obu jej stronach puste pola.
           Z bocznej drogi nadjeżdżają – jeden po drugim – wozy, wypełniając powietrze
           stukotem kół. Siedzą na nich żołnierze. Poły ich zielonych, porozpinanych szyneli
           zwisają, guziki są poobrywane. Ręce i twarze są czarne, nieogolone, pokryte
           kurzem i błotem dalekich dróg. Wyglądają jak zastygłe kukły – obco, strasznie.
           Patrząc na nich, wyobrażam sobie przegrane bitwy. Słyszę huk dział, świst grana-
           tów, warkot samolotów. Ci żołnierze przybywają stamtąd, oni to wszystko przeżyli.
             Idący w pobliżu cywile rzucają się na wozy, wieszają się na nich. Nikt ich
           nie odpędza. Żołnierze nie ruszają się. Ludzie biją się między sobą, walcząc
           o miejsce, aby uwiesić się na wozach. Żołnierze patrzą, a niektórzy nawet się
           uśmiechają – obojętni na panikę, obojętni na wszystko...
             Więc i ja próbuję uczepić się wozu. Chcę być bliżej żołnierzy. Chwytam się
           deski, która wystaje spod spodu. Już na niej wiszę, gdy nagle ktoś ściąga mnie
           z powrotem.
             O mało nie wpadam pod koła nadjeżdżającego pojazdu. Tymczasem na mo-
           jej desce siedzi już ktoś inny. Próbuję szczęścia z kolejnym wozem, lecz zaraz
           zeskakuję, czując uderzenie w palce.
             Jestem przy grupce dzieci otaczających żołnierza z głową obandażowaną aż
           po uszy, który rozdaje im coś z papierka. Przysuwam się, aby zobaczyć, co to
           takiego. Gojka, która idzie za mną, najwidoczniej matka jednego z dzieciaków,
           ciągnie mnie za rękaw: – Fe, taki duży kawaler i pcha się po cukierka?
             Chcę jej powiedzieć, że nawet mi to do głowy nie przyszło, ale w końcu nic
           nie mówię i idę dalej. Widzę przed sobą innego żołnierza, który kuśtyka. Nikt
           z nim nie rozmawia. Żołnierz ćmi papierosa, powłócząc obandażowaną nogą.
           Mam ochotę poprosić go, aby opowiedział mi coś o froncie. Powstrzymuję się
           jednak.
             Słońce przygrzewa coraz mocniej. Większość ludzi idzie teraz polami wzdłuż
           szosy. Bagaże tłuką się po zeschniętych grudach ziemi, wzbijając tumany kurzu.
           Właśnie mam zamiar wskoczyć do rowu, który odgradza mnie od pola, gdy moje
    344    nogi potykają się o jakiś twardy przedmiot. To walizka. Myślę sobie, że pewnie
   341   342   343   344   345   346   347   348   349   350   351