Page 358 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 358
miękkich ciałach, po rękach, brzuchach i plecach – aż jestem wolny, stawiam
pierwszy krok, uciekam.
Biegnąc, nie czuję już strachu. Wręcz przeciwnie. Staję, zadzieram głowę.
Z zimną obojętnością obserwuję niebo. Samoloty, niczym małe, srebrne chmurki,
rozsiewają ocean wielkich gwiazd. „To moja ostatnia noc” – mówię do siebie.
„Wszystko się skończyło”. Sam się dziwię swojej nagłej obojętności po tym, co
przeżyłem ledwie chwilę temu, gdy tak gwałtownie wyrywałem się spomiędzy
ludzkich ciał, aby tam nie umrzeć. „I tak wszystko jedno” – myślę sobie i wyciągam
się na ziemi. „Oto mnie macie, wy – potężni!” – mówię do srebrnych skrzydeł
w powietrzu. „Chodźcie i nacieszcie się swoją ofiarą, wy – nieustraszeni!” Wydaje
mi się, że już umarłem. Wszystko przeminęło. Niebawem zamienię się w proch.
Moja krew użyźni i nawiezie pole, a gdy znowu nastanie pokój, pojawi się rolnik
z pługiem i przeorze je… Na moim ciele wzejdzie żyto lub pszenica. Będą szu-
mieć dojrzałe kłosy, a życie potoczy się dalej. Czyż to nie wspaniały cel mojego
istnienia, czy nie po to właśnie urodziła mnie matka?
W tym momencie jednak coś się na nowo we mnie rozpala, roznosi mnie gniew:
„Oby was ogień pochłonął!” – wznoszę pięści w kierunku ciemnego samolotu,
który pędzi w moim kierunku. Za nim leci drugi i trzeci. Odwracam się twarzą ku
ziemi i zasłaniam rękami pękające z bólu uszy. Ale hałas przedziera się przez
moje dłonie, dziurawiąc mózg. Dookoła mojej głowy snuje się gęsty i ciężki dym.
Obejmuje całe moje ciało, wchłania mnie w siebie. Czuję, że jestem zaplątany
w sieć tysiąca cienkich sznurków, które ciągną się od jednego ucha do drugiego,
poprzez oczy i nozdrza, aż do rąk i nóg. Chcę się wyrwać z tych pęt, i nie mogę.
Czuję, jak ten sznurkowy kłąb wciska się do środka mojego ciała, przesuwa przez
brzuch, przeciska przez klatkę piersiową, oplata serce i wkręca się do mózgu.
„Mamo, pomóż mi!” – wołam. „Mamo, umieram!” – krzyczę. I nagle widzę ją, jak
biegnie ze szklanką herbaty w ręku. Spieszy do mnie, ale samoloty zagradzają
jej drogę, nie dając przejść. Wchodzi na nie, ale inne od razu podlatują od dołu.
Wspina się po nich coraz wyżej i wyżej. „Gdzie jesteś, Dawidzie?” – woła i biegnie
coraz wyżej. „Jestem tutaj, na ziemi!” – krzyczę. „Jestem spętany!” Mama zaczyna
schodzić na ziemię, ale każdy krok w dół wznosi ją jeszcze wyżej. Widzę, jak znika
z tą herbatą w ręku. „Wszystko skończone” – mówię ponownie do siebie i nagle
czuję, że już nic mnie nie ogranicza. Dookoła cisza. Nie słyszę i nie widzę, a po
moim ciele rozlewa się spokój… „Już jestem martwy” – przychodzi mi do głowy.
A wtedy znowu dostrzegam mamę. Obejmuje mnie jedną ręką, drugą wlewa
we mnie gorącą herbatę. Napój ma ciemnoczerwony kolor, jest bardzo mocny.
„Wstań, Dawidzie!” – mówi do mnie. „Wypij i uciekaj!” – Szklanka wysuwa się
jej z ręki i rozlewa na moją twarz. Jednak herbata nie parzy. Na policzku czuję
przyjemne ciepło, które spływa na całe moje ciało. „Dziękuję, mamo” – mówię.
„Teraz pozwól mi pospać. Wiesz przecież, że jestem wielkim śpiochem…” Kiwa
głową. „Dzisiaj możesz pospać. Nie ma szkoły…” – to mówiąc, odchodzi na czub-
356 kach palców, zostawiając mnie wtulonego w ramiona słodkiego snu.