Page 359 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 359

*

                Gdy się budzę, jest już dzień. Słońce grzeje mnie w policzek, a futrzany płaszcz
             jest mokry od potu. Ubranie klei się do mojego ciała. Rozglądam się w poszuki-
             waniu Bronka i małego Josele, ale nie ma po nich ani śladu. Leżę sam pośrodku
             pola. Zaczynam rozumować, oddzielać to, co przeżyłem w rzeczywistości, od tego,
             co śniłem. Tak, w środku nocy było drugie bombardowanie. A Bronek i Josele?
             Co się z nimi stało? Jak mogłem o nich zapomnieć? Przypominam sobie lasek,
             oto on. Pomiędzy drzewami wznosi się stos ludzkich ciał. Rozglądam się po
             polu, które wygląda jak wielkie, rozkopane łóżko. Na grudach ziemi, niczym na
             czarnych poduszkach, śpią trupy. Od szosy, która jest nieco oddalona, dobiegają
             dobrze znane dźwięki – mieszanina krzyków. Wielki tłum płynie spiesznie, dziwnie
             ożywiony. – Skąd się wzięło tylu żywych? – dziwię się i wstaję. Boli mnie każda
             część ciała. Nogi mi spuchły i zdrętwiały. Czuję, jak brudna bielizna przykleja
             się do mojej skóry, wydzielając przykry zapach. „Jednak żyję” – mówię do sie-
             bie. „To znaczy, że jeszcze nie wszystko skończone”. Myśl ta nie budzi wielkiej
             radości. Wiem, że coś we mnie umarło tej nocy, coś mnie opuściło, by nigdy nie
             wrócić. Ale co? Nie wiem i jestem zbyt zmęczony, żeby się nad tym zastanawiać.
             Poza tym wydaje się, że to nic ważnego. Rozpoczynam marsz. Przyglądam się
             każdemu ciału, szukając Bronka i Joselego. Przypominam sobie o ojcu i Leonie.
             Kto wie, czy nie leżą gdzieś na tym samym polu. Jednak nie myślę o nich zbyt
             długo. Moim celem jest odnalezienie czegoś, w co mógłbym się przebrać. Grzebię
             w stosach zdeptanych ubrań porozrzucanych na polu. Mam szczęście, znajdując
             parę spodni, nawet wyprasowanych i zdaje się, nowych, ale przybrudzonych.
             Włażę do dziury i przebieram się, po czym idę w kierunku szosy. Czy coś się
             stało? Ludzie są zmienieni, panuje wśród nich niemal radosne podniecenie.
             Nie rozumiem, dlaczego idą w drugą stronę. Przyłączam się do maszerujących
             i wówczas słyszę czyjeś słowa:
                – Teraz przynajmniej człowiekowi nie grożą już te bomby…
                – One nie – odpowiada ktoś inny. – Tylko czy oni pozwolą nam wrócić do
             domu – oto jest pytanie…
                Już wiadomo, że wracają. Ale dlaczego? Co się nagle stało? Zbieram się na
             odwagę i pytam młodego człowieka, który idzie obok mnie:
                – Czy może mi pan powiedzieć, gdzie teraz jesteśmy?
                Spluwa spomiędzy zębów i odpowiada:
                – Cholera wie, gdzie. Po takiej nocy zupełnie straciłem głowę. – Rozgląda się,
             jakby chciał się zorientować, gdzie jesteśmy, ale zaraz się poddaje. – Nie przejmuj
             się – pochyla w moim kierunku swoją brudną, zarośniętą twarz. – Jak wydłużymy
             krok, to jeszcze jutro przed nocą będziemy spać w swoich własnych łóżkach.
                Serce we mnie skacze – to prawda. Wracamy do domu.
                – Ale dlaczego? – Zwracam się do obcego z nadzieją, że podzieli się ze mną
             dobrą nowiną, że na przykład Niemcy przegrali i właśnie są w odwrocie.   357
   354   355   356   357   358   359   360   361   362   363   364