Page 369 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 369

glądam się w ciemności. Przy wyjściu z ogrodu stoi żołnierz z latarką i sprawdza
             dokumenty chłopców, którzy ustawili się w długiej kolejce. Przypominam sobie,
             że moja marynarka jest w torbie Bronka. Wziął ją ode mnie, aby lżej mi się szło.
             W niej znajduje się moja legitymacja szkolna i inne dokumenty. Jestem załamany.
             Nie, nie wrócę do kościoła! Zbliżam się do kolejki, obserwując chłopaków, którzy
             – już wolni – biegną po drugiej stronie płotu. Postanawiam, że wypróbuję swoje
             szczęście. Ustawiam się obok czekających, po czym zaczynam się szykować do
             krótkiej rozmowy z Niemcem. Dobieram słowa, jakimi będę chciał wytłumaczyć
             się z braku legitymacji. Nerwy mam napięte, umysł w gorączce. Nagle widzę, że
             chłopak przede mną trzyma w ręku kilka dokumentów i cały czas je przegląda,
             szukając chyba tego, który najbardziej do niego pasuje.
                – Daj mi jeden! – chwytam jeden z nich. Jestem gotów na wszystko. – Patrzę
             w jego wielkie, przerażone oczy, jakbym chciał go zahipnotyzować: – Musisz mi
             dać – mówię krótko. – Uratujesz mnie.
                Drżąca dłoń chłopca popuszcza jeden dokument. Papier jest już w moich
             rękach. Nawet do niego nie zaglądam, tylko pytam chłopaka, na jakie nazwisko
             jest wystawiony.
                Jesteśmy przy furtce. Chłopak przede mną jest już za ogrodzeniem. Żołnierz
             oświetla latarką mój dokument, a ja wstrzymuję oddech. Niebawem papier wraca
             do moich rąk. Jestem wolny.



                                               *


                Przecinam pole. Lepiej iść dłuższą, za to bezpieczniejszą drogą. Idąc, czuję,
             że poluźnił mi się sandał. Opuchlizna, która przerosła objętość buta, przerwała
             zapięcie. Próbuję iść z odpiętym sandałem. Im dalej idę, tym bardziej bagnista
             i mokra robi się ziemia. Noga zaczyna mnie boleć, but uwiera. Zdejmuję sandał
             z opuchniętej stopy i mam problem z głowy. Przede mną pojawia się ścieżka po-
             między bagnami, więc zaczynam nią biec. Jednak szybko się męczę. „Oszczędzaj
             siły, młody człowieku!” – słyszę głos małego staruszka z kościoła i jestem mu
             posłuszny. Zastanawiam się, jak podzielić marszrutę. Jedno jest pewne – noc
             zapewnia mi osłonę i należy to wykorzystać, na ile się da, choć z umiarem. Jest
             mi lekko na duszy. Nie przychodzi mi do głowy, że noc się właśnie kończy. Na
             wschodzie pojawia się wąski pasek światła, a szara, mglista rosa pokrywa pole.
             Widzę jedynie krótki odcinek drogi przed sobą. Idę tak godzinę, może dwie. Szarość
             robi się coraz bardziej świetlista, a mgła znad pola zaczyna się powoli podnosić,
             jakby ściągała ją czyjaś dłoń. Nagle dostrzegam kontury Łodzi. Na moich oczach
             wyrastają domy, ciemne kominy fabryczne strzelają w górę. Kopuła jakiegoś
             kościoła błyszczy w promieniach wschodzącego słońca. Po krótkiej chwili mijam
             pierwsze domy. Nastaje dzień, gdy wchodzę w puste uliczki. Jestem prawie bosy   367
   364   365   366   367   368   369   370   371   372   373   374