Page 326 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 326
– Jestem doktor Lewin – przedstawił się i ujął ją pod ramię, pomagając
wstać. – Będę odbierał pani poród.
Później, kiedy leżała już na łóżku, a bóle na moment zelżały, myślała o młodym
lekarzu – jak dobrze musi się czuć, gdy słyszy pierwszy krzyk nowo narodzone-
go dziecka. Zewnętrzny świat wydaje mu się na pewno dziwaczny – pomyślała.
– Świat z jego małostkami, wrogością, konfliktami, z jego nastrojami, które
zmieniają się jak pory roku. Tutaj, w miejscu pracy doktora, znajdowało się
wieczne życie. Uśmiechnęła się w myślach do młodego, bladego mężczyzny,
który pomoże przyjść na świat jej dziecku. Była w nim zakochana. Zdawało się
jej, że – w pewnym sensie – stał się ojcem jej dziecka. Była z nim połączona
świętym związkiem. – Nagle przyszedł jej na myśl wers, który Hersz pamiętał
ze swoich lat gimnazjalnych, a który recytował w związku z innymi, jałowymi
sprawami. Był to wers o Prometeuszu: „Siedzę tu oto i lepię ludzi podług mojego
obrazu, ród, który będzie do mnie podobny” . – Czy dobrze to zapamiętała?
21
Czy były to właściwe słowa? Nie wiedziała, ale tak wspaniale pasowały do mło-
dego doktora Lewina. Jakby na jego cześć zostały napisane. Był dla niej niczym
bóg.
Nagle jednak zniknął wers, doktor i cała klinika. Dzień ogarnęła ciemność,
którą rozświetlały tylko iskry odbierającego oddech bólu. Chwyciły ją bolesne
skurcze i już nie chciały puścić.
Gdy otworzyła oczy, było po wszystkim. Nastał poranek, ale Estera nie
miała pewności, jakiego dnia. Czuła jeszcze pustkę w swym rozerwanym ciele,
lecz ból był już innego rodzaju niż ten, który odczuwała, gdy na długo zapadła
w ciemność. Jej myśli były pogodne, chociaż czuła, że ich jasność jest dziwna,
nieprawdziwa. Wiedziała, że drzewo, które zagląda do niej przez okno, nie jest
białe ani zielone w deszczu – tylko szare i nagie, i że nie ma tam wielu drzew
– tylko to jedno. A przecież w jej oczach było ono kiedyś zielonym lasem opró-
szonym białym śniegiem. I sen, który wciąż krążył w jej krwi, miał kiedyś zapach
pól i powietrza z jej facjatki na poddaszu. Przerażony, ogromny zegar tykał w jej
sercu, we wszystkich żyłach, w całym ciele. Nie wiedziała, czy stoi u kresu życia,
czy na początku nowego.
Czuła oddech Hersza na swych nabrzmiałych piersiach. Zbliżał swe szero-
kie, złaknione usta do jej sutków, z których miała już wkrótce wytrysnąć struga
mlecznego światła. Jej palce zaczęły drżeć. Drapały po kołdrze. Wydawało się
jej, że cały ból pustego ciała leży w opuszkach jej palców, które szukają i nic nie
znajdują. Wsadzała je pod prześcieradło, również i tam szukając ciepła obietnicy
– małego ciałka, które było jej, oddechu, który oddzielił się od niej. Powiększone
piersi oferowały mleczny strumień...
– Emanuelu! – Zawołała w stronę stojącego za oknem lasu.
324 21 Johann Wolfgang Goethe, Prometeusz, tłum. Jarosław Iwaszkiewicz.