Page 327 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 327
Teraz tęskniła też twarz, policzki, usta, czoło i wyczekująca skóra na całym
ciele. Wszystko wyciągało się, by dotknąć, by poczuć, wziąć w ramiona i przycis-
nąć do siebie... Było jej coraz ciaśniej pośród pustki dużego łóżka.
Na moment wróciła jej świadomość. Zobaczyła inne łóżka stojące w sali,
a wokół nich wielu ludzi. Ktoś pochylał się nad położnicą leżącą obok i gładził
jej wymizerowaną twarz.
– Dlaczego ona płacze? – dziwiła się Estera.
Ktoś stojący po przeciwnej stronie melancholijnie machał gazetą jak wachla-
rzem: – Mobilizują już mój rocznik...
Niczego nie pojmowała. Niczego nie rozumiała. Nie przestawała szukać rękami
wokół siebie. Gorączkowała. Całe pomieszczenie wydawało się jej oprószone
śniegiem. Nagle nastało święto. Wyglądała tej wielkości, która wyrosła z jej
ciała. Zdawało się jej, że pełne, mądre usta wołają do niej: „mamo”. Widziała
duże, piękne ciało Hersza, które nagle zmieniało się, przeobrażając się w małe
rączki, nóżki oraz małą, krągłą główkę, która stała się znowu głową Hersza,
a rączki – jego ramionami. I znów usłyszała: „mamo”...
Kiedy zupełnie wybudziła się z narkozy, był już wieczór. Okna były przesłonięte
ciemnymi płachtami nieba. Przed nią stał doktor Lewin. Jego twarz wydawała się
jej teraz dużo starsza niż poprzedniego dnia, jakby w ciągu jednej doby przybyło
mu wiele lat. Widać było wyraźnie, że jest smutny. Przysiadł na łóżku i ujął jej
dłoń.
– Proszę wziąć się w garść – powiedział, a jej wydawało się, że nie tak dawno
temu już ktoś do niej mówił w ten sposób… Nie mogła sobie tylko przypomnieć,
kto. Zebrała wszystkie siły i wytężyła pamięć, by odszukać w niej, kto jej to już
raz powiedział. Zimny pot pojawił się na jej czole.
– Nie jestem takim słabeuszem – wyszeptała. – Zdenerwowałam się tylko.
– Poczekałbym jeszcze dzień, dwa... – pogładził jej twarz. – Tylko że w obecnej
sytuacji... Potrzebujemy łóżek.
– Moje dziecko?! – wykrzyknęła zduszonym głosem Estera. Popatrzył jej prosto
w oczy. Jego łagodne spojrzenie było teraz ostrym sztyletem, który przeniknął
aż do szpiku kości. – Mamo! – wyrwał się jej krzyk wprost z trzewi. Tym razem
w tym wołaniu był jej krzyk, krzyk Hersza i krzyk umierającego.
*
Odesłano ją do domu ambulansem i wniesiono na noszach do facjatki. Widząc,
że nie ma nikogo, kto by się nią zajął, poczciwy dyżurny ambulansu przyniósł jej
parę jabłek w papierowej torbie. Zostawił je razem z garnkiem wody i szklanką
obok łóżka. Zapytał o męża, o krewnych, i w końcu – nie doczekawszy się żadnej
odpowiedzi – wyszedł, zamykając za sobą drzwi. 325