Page 322 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 322

brązowe oczy pociemniały i stały się prawie czarne. Zwiotczała skóra pod nimi
           była błękitnawa, niemal przezroczysta. Estera skuliła się na łóżku, jak gdyby
           chciała się osłonić przed jego słowami, przed tym, jak wyglądał.
             Podszedł do niej dużymi krokami, przysiadł na krawędzi łóżka i ująwszy
           w dłonie jej głowę, położył sobie na kolanach.
             – Jak się masz? – Zanurzył w jej włosach swą dużą rękę z szeroko rozsta-
           wionymi palcami. Jego obecność tuż obok napawała ją szczęściem. Czuła, że
           ten gest przytulenia wyciąga ją z bagna grozy, w którym tonęła, jak się jej przed
           chwilą zdawało. Zasypał ją pytaniami. Pierwszy raz, odkąd byli razem, chciał
           wiedzieć o wszystkim, znać każdy szczegół. – Dobrze tam było? Co robiłaś? Czy
           jest tam pięknie?
             Jego pytania odurzyły ją, więc odpowiadała jak w upojeniu:
             – Pięknie to za mało...
             – Blisko do lasu? Do rzeki?
             – Bardzo blisko do lasu i rzeki. Każdego wieczora o zachodzie słońca szłam
           razem z innymi i patrzyłam, jak się kąpią. Miałam tam nawet swój kącik – miej-
           sce, gdzie rzeka znika w zaroślach i woda ledwo co płynie. – Ujęła jego dużą
           dłoń i powoli splotła swoje palce z jego palcami. – Kładłam się tam na samym
           brzegu z twarzą zwróconą do nieba. Rozkładałam ramiona i wydawało mi się,
           że pływam... i... – Chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz nagle dosłyszała odgłos
           lecących samolotów. Musiało ich być dużo, bo kiedy się zbliżyły, szyby rozdzwo-
           niły się echem ich warkotu, a ściany domu zadrżały. Estera uprzytomniła sobie,
           jak niemądre jest mówienie o tym wszystkim. Hersz jednak wyciągnął rękę,
           by przymknąć okno, i poprosił, aby opowiadała dalej. W jego głosie pojawił się
           nowy, proszący ton, który tak ją ujął, że wtuliła się jeszcze bardziej w niego
           i ciągnęła dalej: – Wstawałam, gdy wszyscy jeszcze spali, wychodziłam na dwór
           i wędrowałam. Po obu stronach łany zbóż, pośrodku ścieżka, a na niej ja. Kłosy
           były jeszcze wilgotne od rosy i miałam mokre stopy i ręce. Szłam sobie tak... od
           żyta do kartofli, później pośród pszenicy, potem znowu pośród żyta, aż słońce
           wschodziło wysoko nad horyzont. Widziałam wtedy na własne oczy, jak wysycha
           rosa. To było takie piękne. Robiło się cieplej i moje stopy obsychały. Żyto stało
           sztywne i wyprostowane – z kłosami wyciągniętymi do słońca. Wchodziłam w nie
           głęboko. Sięgało ponad moją głowę. Rozsiadałam się na ziemi i zamykałam oczy.
           Słyszałam, jak nade mną, w górze, szumią kłosy. Falowały wokół mnie jak morze.
           Nie widziałam ani nieba, ani w ogóle niczego. Wydawało mi się, że życie uchodzi
           ze mnie. Wołałam nasze dziecko, a ono odpowiadało mi rączkami i nóżkami,
           szturchając i kopiąc w ściany mojego brzucha, jakby chciało mi przypomnieć:
           Mamo, przybędę wkrótce!... Później zaniechałam tych spacerów... Zaczęły się
           żniwa... – Jej głos załamał się, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Skuliła się, jak gdyby
           chciała wtulić się cała w Hersza. Jej płacz przeszedł w szloch. Ramiona trzęsły
           się, a z nimi całe jej ciało i kolana Hersza. – Co to będzie, Hersz? – zapytała
    320    stłumionym głosem.
   317   318   319   320   321   322   323   324   325   326   327