Page 320 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 320
a światem. Przestało ją interesować wszystko, co działo się wokół. O wszystkim
słyszała i wiedziała, nie dopuszczała tego jednak do siebie. Nie, nie potrafiła tak
jak Hersz przyoblec się teraz w dawną twardość. Mimo to czuła się silna, tyle że
w inny sposób. Miała swój sekret i miała Hersza. Czuła go wszędzie – mężczyznę,
którego dziecko nosiła w sobie. Rytm ulicy był rytmem jego serca. Każdy poranny
promień światła w oknie był pozdrowieniem od niego, każdy napotkany uśmiech
– jego uśmiechem. Była całkowicie nim wypełniona. Nie obchodziło jej, że jest
nieobecny i wciąż rozdrażniony. W jej sercu wszystko obracało się ku dobremu.
Myślała, że gdyby potrafiła z nim rozmawiać, prawdziwie rozmawiać – szczerze
i ufnie – pomogłaby mu. Rozmawiać z nim jednak nie potrafiła.
Pewnego dnia wprowadził się do niej. Przyniósł swoje książki, trochę ubrań,
walizkę z ważnymi dokumentami i pismami. Estera promieniała. Mogła teraz,
otwierając drzwiczki szafy, widzieć jego marynarkę. Na półkach stały jego książ-
ki, na ścianach wisiało parę jego obrazków, a w komórce na strychu leżał jego
skarb – walizka z ważnymi pismami. Nie żądała niczego więcej. Wieczorami
przychodził niespokojny i zły – ale był jej.
Zaczął ją przekonywać, że powinna wyjechać na wieś.
– Zrób to nie dla siebie – powiedział surowym, lekko zachrypniętym głosem.
Estera wyczuła troskę pod tą surowością i była oczarowana. Posłuchała go.
Spakowała do torby swoje rzeczy i pojechała na kolonię pracowniczą.
Wieś jakby na nią czekała, by mogła się całkiem otworzyć. Śmiała się i tańczyła.
Gdzieś daleko, niczym za siedmioma górami, była Łódź ze swoimi koszmarami.
Tutaj – pomiędzy przepastnym niebem a soczystą ziemią – było prawdziwe ży-
cie. Siedziało się tu półnago, przy zestawionych ze sobą drewnianych stołach,
celebrując wspólne posiłki. Pod błękitnym niebem, w przezroczystym powietrzu
rozbrzmiewały pieśni dziewcząt z fabryk i robotników. Naczynia i talerze, pobrzę-
kując wesoło, dołączały do tego wspólnego rozgardiaszu. Wyglądało to wszystko
tak, jakby odprawiano tu jakieś pogańskie orgie.
Estera polubiła swój głos. Całymi dniami wyśpiewywała trele i dziwiła się
czystości dźwięków, które wydobywały się z jej gardła. Spacerowała boso po
rozległej, zielonej łące i tańczyła, spoglądając na lasy w oddali, na żółte łany
zbóż, na otwartą przestrzeń nieba w górze. „Tajemnica” rządziła się w niej z ra-
dością zwycięzcy. Dopiero teraz wydawało się jej, że zakosztowała smaku bycia
matką. Dopiero teraz wiedziała, że kończy się na dobre jej samotność. Gdy leżała
z twarzą zanurzoną głęboko w trawie, wdychając tajemny zapach ziemi, czuła,
że wdycha w siebie coś nieznanego, ukrytego, a jednak najbliższego. I Hersz
był obok… Kiedy słońce przysmażyło już jej ramiona i opaliło plecy, czuła jego
bliskość. Leżał na łące. Musiała tylko wyciągnąć rękę ponad trawą, by wyczuć
jego zwichrzoną czuprynę. Gdyby otworzyła oczy, napotkałaby jego spojrzenie.
Las szumiący za strumykiem opowiadał jej, jak bardzo za nią tęskni. Musiała tylko
nadstawić uszu, a dosłyszałaby słowa. Ale czyż potrzebowała słów? – wiedziała
318 już przecież wszystko.