Page 325 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 325

wypełniony żołnierzami. Ze wszystkich stron biegli ludzie, krzycząc i płacząc.
             Chusteczki powiewały w powietrzu. Setki par oczu, rozbieganych i zapłakanych,
             czepiały się okien znikających wagonów. Lokomotywa pociągu Hersza zaczęła
             sapać. Nadszedł czas, by się pożegnać. Hersz objął Esterę i scałowywał łzy
             spływające po jej policzkach. Ledwo trzymała się na nogach.
                – Będzie się nazywał Emanuel. – Pomógł jej zejść ze schodków wagonu i za-
             nurzył twarz w jej włosach. – Tak będę go nazywać. – Zanim zdołała wydobyć
             z siebie słowo, puścił ją, wskoczył z powrotem na schodki i zniknął w przedziale.
                Pociąg ruszył i zaczął przesuwać się przed jej oczami. Próbowała wypatrzyć
             Hersza w którymś z okien, ale w żadnym nie mogła go dojrzeć. Potem zostały
             już tylko puste szyny. Zaczęła iść wzdłuż rampy, mrużąc oczy od metalicznego
             blasku szyn. Potrącano ją ze wszystkich stron. Spóźniony młody żołnierz szedł
             prosto na nią. Prowadził pod ramię schorowaną, starą matkę. Nie widziała ich,
             a oni jej nie zauważyli. Ktoś ją popchnął. I już leżała na bruku, połową ciała zwi-
             sając z peronu na położone niżej szyny. Chwyciły ją czyjeś ręce. Nie wiedziała,
             jak znalazła się z powrotem na ulicy.
                Tego samego dnia po południu zaczęły się bóle. Było cztery tygodnie przed
             czasem. Wydawało się jej, że tak powinno być. Była spokojna, a nawet zadowolona.
             Poszła do kliniki miejskiej. Zaczął padać drobny, nieprzyjemny deszcz. Wiatr dął
             ulicami, miotając wcześnie zeschniętymi liśćmi i kłującym pyłem. Estera ledwo
             posuwała się naprzód, nie przestając przywoływać w myślach ciotki Rywki. Było
             jej coraz trudniej iść. Co jakiś czas jej ciało chwytały bóle i musiała wciskać się
             w jakąś bramę. W końcu zatrzymała dorożkę. Z trudem wspięła się do środka.
             Była zadowolona, że nie musi niczego mówić dorożkarzowi, który spojrzawszy
             na nią z boku, zaraz popędził konia.
                W klinice trzeba było długo czekać na zarejestrowanie. Wskazano jej krzesło,
             na którym mogła usiąść. Nie myślała o Herszu. Nie myślała o sobie. Była całko-
             wicie skoncentrowana na swoim wzniesionym brzuchu i bólu, który się odzywał
             od czasu do czasu. Kiedy łapała oddech, widziała tylko zapracowane położne
             i pielęgniarki, które przebiegały w pośpiechu korytarzem. Stąpały drobnymi, mięk-
             kimi krokami, otwierając i zamykając białe drzwi. Przelatywały przed jej oczami
             z poważnymi, ale dodającymi otuchy twarzami, wypowiadały jakieś oderwane
             słowa i znowu znikały. Pochwyciła uchem brzmienie przepełnionego ciepłem
             śmiechu. Za drzwiami płakał maleńki noworodek, kwiląc cicho. Skądś dobiegały
             słowa świeżo upieczonej matki. Małe kółka wózków z przyrządami medycznymi
             skrzypiały swojsko na lśniącej podłodze. W oddali dzwonił dyskretnie telefon.
             Gdzieś daleko, daleko, przeszył powietrze ostry krzyk rodzącej. To było wszystko.
             To był świat. Poza nim, w tym momencie, nie istniało nic więcej.
                Lekarz w białym fartuchu przeszedł obok Estery, a ich spojrzenia spotkały się.
             Oboje zwrócili na siebie uwagę. Był to młody mężczyzna o bladej, szczerej twarzy
             i poważnych oczach. Przechylił się przez barierkę, za którą siedziała rejestrująca
             pacjentów pielęgniarka, zamienił z nią parę słów, po czym zwrócił się do Estery:   323
   320   321   322   323   324   325   326   327   328   329   330