Page 317 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 317

Nastały białe, piękne styczniowe dni. Przepływały tuż za szybami mansardo-
             wego okienka Estery i zostawiały na nim biały, puchowy śnieg niczym gołębie.
             Lekki mróz iskrzył na szkle mieniącymi się brylantami, a długie, zwisające z da-
             chu sople lodu odbijały światło słoneczne niczym frędzle kryształowej zasłony.
             W pokoju nastało święto. Był w nim Hersz.
                To już nie był ten sam człowiek. Świat wokół skuł lód, lecz lód w jego sercu
             zaczął topnieć. Estera delektowała się ciepłem, które nieśmiało i po kryjo-
             mu kruszyło pancerz oschłego pragmatyzmu, jakim odgradzał się od świata.
             Ona również zapominała o „powstrzymywaniu się”. Długo i z wielkim trudem
             wypracowywana „samodyscyplina” rozpadła się jak domek z kart. Ich mi-
             łość nie była żadną prawdziwie proletariacką miłością. Nie była też drobno-
             mieszczańska i słodka, ani taka, jaką znała z książek nauczyciela Szafrana.
             W ich przypadku była to równocześnie choroba i ozdrowienie. Namiętność
             jedyna w swoim rodzaju. Miłość, jakiej nikt jeszcze nie przeżył. Miłość Estery
             i Hersza.
                W te styczniowe dni przestali się dziwić i przestali zadawać pytania. Nic
             między nimi nie zostało wyjaśnione, a jednak wszystko było jasne – jasne
             jak śnieżna zasłona, która oddzielała ich od świata. W sercach ich obojga
             zapanował spokój. Czuli się jak wspinacze osiągający szczyt góry, z które-
             go wyżej nie prowadzi już żadna droga. Tam, wysoko, modlili się usilnie, by
             dane im było pozostać na tym miejscu i by nie spadła na nich kara, jaką
             jest konieczność ruszenia w drogę powrotną, w dół. Chcieli, by czas się za-
             trzymał.
                Nie zatrzymał się. Śnieg, który nagromadził się za oknem Estery, był z dnia
             na dzień ciemniejszy. Błotnisty i wilgotny, odrywał się od parapetu i spadał na
             ulicę. Poprzez nagie szyby wdzierała się rzeczywistość... Niepokój ulicy wspinał
             się aż na czwarte piętro – do izdebki na poddaszu i ściągał ją w dół, na ziemię.
             Zbyt trudne dni nastały dla świata, dla miasta, dla miłości. W czułych dłoniach
             Hersza tętnić zaczął gorączkowy puls strasznych czasów. Z jego spojrzenia
             zniknął spokój. Zagnieździły się w nim poczucie winy i niepewność. Każdy ich
             pocałunek był grzeszny niczym prawdziwe przestępstwo. Chłopak zamienił się
             w kłębek nerwów.
                Coraz rzadziej trzymał ją w ramionach. Nie powiedział tego, lecz było to
             oczywiste: nie ma już więcej czasu na „słabości”. Trzeba było znów naciągnąć
             na siebie pancerz. Twardy, oschły pragmatyzm, chłodna siła stały się znów
             nakazem godzin. Jednak już więcej nie milczał. Całymi godzinami chodził po
             ciasnym pokoju jak lew uwięziony w klatce i wyrzucał z siebie gorączkowe sło-
             wa: – Pochłonęli Austrię! – Stawiał przy tym wielkie kroki i gestykulował długimi
             rękami, jakby chciał porozsuwać ściany facjatki. – Zagarnęli czeskie Sudety!…
             Hácha już obejmował stanowisko, podczas gdy u nas grały orkiestry i łopotały
             biało-czerwone flagi. Cóż za radość i zaszczyt nas spotkał! Polska stała się
                                                                                   315
   312   313   314   315   316   317   318   319   320   321   322