Page 313 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 313

jednak spojrzeć jeden drugiemu w twarz. Najważniejsi przywódcy, najwięksi boha-
             terowie partii w Polsce, którzy okazali się szpiegami i zdrajcami, zostali straceni
             w Moskwie. Trudno było w to wszystko uwierzyć, w końcu jednak uwierzono. Ale
             z koniecznością podejrzliwości wobec samych siebie trudno było się pogodzić.
             Oni, awangarda polskiego proletariatu, niestrudzeni uczestnicy demonstracji
             rzucający ulotki, organizatorzy strajków, zagorzali agitatorzy, gotowi każdą minutę
             swojego życia oddać świętej idei rewolucji również zostali napiętnowani przez
             ojczyznę rewolucji jako prowokatorzy i słudzy tajnej policji polskiej.
                – Być może nie mamy już prawa nazywać się komunistami – wyszeptała.
                – Należy pracować, by to prawo uzyskać – nachylił się do niej całym ciałem,
             jak gdyby ruchem tym chciał podkreślić wagę swoich słów.
                Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nie odezwała się. Zupełnie inaczej wy-
             obrażała sobie ich pierwszy spacer. On również milczał. Kroczył z rękami w kie-
             szeniach, to oddalając, to zbliżając się do niej. Od czasu do czasu zwracał twarz
             w jej stronę i patrzył na nią, jak gdyby chciał się przekonać, czy idzie wciąż obok
             niego – i szedł dalej, milcząc. Tak dotarli do końca „alejek”, gdzie się pożegnali.
                Ich przypadkowe spotkania zdarzały się coraz częściej i wspólne spacery trwały
             coraz dłużej. Tylko milczenie, które wkradło się pomiędzy nich tego pierwszego
             wieczoru, utrzymywało się. Spotkali się w gorzkich, niewesołych czasach. Hersz
             przypominał Esterze zranionego lwa, w którego ciele tkwi zatruta strzała, i który
             kręci się wokół własnego ogona, nie mogąc owej strzały dosięgnąć i uwolnić się
             od niej. Jego męska twarz była ściągnięta, a mięśnie napięte. Wyrył się na niej
             bolesny grymas podkreślany jeszcze przez bruzdy wokół jego pełnych, szerokich
             ust. Myślała, że spacerowanie z nią jest dla niego próbą ucieczki od goryczy
             obecnych czasów, wyrazem niemożności znalezienia sobie miejsca.
                W końcu zrozumiała jednak, że to nie tak. Jeden raz, jeden jedyny raz, gdy
             go spotkała, był pogodny i odprężony. Spokojny uśmiech rozciągał jego pełne,
             szerokie usta i ukazywał mocne zęby, które, jak jej się wydawało, miał zawsze
             zaciśnięte.
                Tamtego wieczoru opowiedział o pewnym dniu, kiedy siedział w więzieniu:
                – Zdrzemnąłem się na pryczy. Gdy się ocknąłem, pamiętałem jedno: przyszła
             do mnie we śnie dziewczyna o rudych włosach. Miała szczupłą, zgrabną sylwetkę,
             a jej blada twarz jaśniała pośród gąszczu płomiennych włosów. Twarz niczym
             przejrzyste jezioro. W jeziorze tym ujrzałem dwie małe szparki, które zamykały się
             i otwierały, zasłaniając i odkrywając zielony błękit... Nie błękit nieba, lecz ognia –
             jakby odbijała się w nim czerwień płomiennej czupryny. Jednym słowem: bardzo
             niebezpieczne szczelinki. Głębokie przepaście. – Pochylił się do niej i dotknął
             ustami jej włosów. – W przepaście te wpadł znużony wędrowiec...
                Słowa te spadły na Esterę jak niespodziewana ulewa w upalny, letni dzień.
             Spragniona, upajała się każdym jego słowem. Odważyła się wziąć go za rękę.
                – I ty mówisz, że gardzisz poezją?
                Wydawało się, że nie usłyszał jej uwagi.                           311
   308   309   310   311   312   313   314   315   316   317   318