Page 309 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 309
robotniczych i w stołówkach. Wiedziała, że jest komunistą, a on wiedział, że ona
jest komunistką, uśmiechali się więc do siebie porozumiewawczo podczas tych
spotkań. Czasami też obserwowali się trochę dłużej, z zaciekawieniem, po czym
zaraz zapominali o sobie – aż do następnego razu.
Aż nadszedł pierwszy maja i pierwszy areszt Estery. Był to pochmurny dzień.
Prószył nawet drobny, wilgotny śnieg, a słońce, schowane za siódmym niebem,
nie zamierzało wcale wyjść z ukrycia. Estera ubrała się odświętnie. Założyła czys-
tą bieliznę i ubranie. Robiła tak za każdym razem, kiedy szła na demonstrację.
Zawsze mogło się coś wydarzyć, zawsze mogli ją zastrzelić – a wtedy powinna
być schludnie ubrana. Włożyła nowe buty i nowe pończochy, a czerwony kwiatek,
który przez całą noc trzymała w szklance z wodą, wetknęła w bluzkę. Długo
rozważała, czy powinna założyć też nowy kapelusik, ale doszła do wniosku, że
bez kapelusza wygląda się bardziej proletariacko. Poza tym szkoda było w taki
dzień, jak pierwszy maja, ukrywać jej własny, osobisty czerwony sztandar, którym
obdarzyła ją sama natura – płomienne włosy.
Nielegalna demonstracja miała się rozpocząć na jednej z bocznych uliczek,
w pewnym oddaleniu od Piotrkowskiej, gdzie zazwyczaj maszerowały legalne
pochody Bundu i PPS-u. Było już późno. Straciła zbyt dużo czasu na świąteczne
przygotowania i przybyła na miejsce w momencie, gdy tłum z obu trotuarów
schodził się na środku ulicy. Zadyszana, wpadła w gąszcz maszerujących. Za-
częto śpiewać Międzynarodówkę. Gdzieś załopotał czerwony sztandar. Później
jeszcze jeden i kolejny. Ledwo zdążyła złapać oddech, gdy nagle ze wszystkich
stron zaczęto uciekać. Policja konna pokazała się na wszystkich rogach. Zaraz
potem rozległ się świst policyjnych gwizdków, nahajki śmigały w powietrzu,
a krzyki bitych i łapanych rozlegały się ze wszystkich stron.
– Czego stoisz?! – zahuczał jej do ucha jakiś zachrypnięty głos. W tej samej
chwili ktoś zaczął ją ciągnąć za rękę. Pozwoliła sobą pokierować, oszołomiona
i przerażona. Oczy miała spuszczone na bruk, na swoje nowe, odświętne buty,
które uciskały niemiłosiernie palce jej stóp i nie pozwalały biec wystarczająco
szybko. Utykała więc trochę. Dopiero teraz, w biegu, podniosła głowę i spojrzała
na swojego współtowarzysza. Rozpoznała go od razu i mocniej ścisnęła jego rękę.
Gdy dobiegli już do rogu ulicy, musieli zawrócić, gdyż droga zastawiona była przez
policję. Znajomy nieznajomy pociągnął Esterę w stronę bramy. Była zamknięta.
Ruszyli więc do następnej, a potem do kolejnej. Wszędzie to samo. Znaleźli się
w potrzasku. Wciągnął ją na stopień zamkniętego sklepu i przysunął się blisko.
– Nie ma sensu uciekać – wycedził przez zęby. – Mam nadzieję, że wiesz,
co mówić.
Poklepał się nerwowo po kieszeniach i wyciągnął paczkę papierosów. Nim
jednak zdążył zapalić, przypadło do nich dwóch policjantów, wymachując nahaj-
kami. Czyjaś dłoń niczym żelazne kleszcze zacisnęła się na nadgarstku Estery.
Utykając, pozwoliła się poprowadzić. Dopiero teraz poczuła zimny, smagający
wiatr, który wdzierał się pod jej bluzkę. 307