Page 310 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 310

Wóz policyjny był wypełniony ludźmi. Estera stała przyciśnięta do swego to-
           warzysza. Mięśnie jego twarzy były napięte, szeroko otwarte oczy wpatrywały się
           w dal poprzez kraty małego okienka, podążając za uciekającą ulicą. Spojrzał na
           nią tylko raz, gdy pojazd skręcił gwałtownie, a ona wpadła na niego. Spróbowała
           uśmiechnąć się, by mu pokazać, że jest odważna i spokojna. Nie odpowiedział
           na ten uśmiech.
             Przez cały czas, gdy siedziała w areszcie, myślała o nim. Czuła jeszcze ciepło
           jego silnej dłoni na swoich palcach. Przypominała sobie jego twarz. Żałowała,
           że nie zapamiętała koloru jego oczu. Widziała jasną czuprynę nad poważnym,
           ściągniętym czołem, biegnące łukiem bruzdy wokół ust i same usta – szerokie,
           grube, pełne.
             W areszcie nie spędziła wiele czasu. Przesłuchano ją raz i drugi, a ona zezna-
           wała wciąż to samo: że o niczym nie wie, że przechodziła tamtędy przypadkiem
           i zastąpiono jej drogę, a kim jest mężczyzna, z którym ją złapano – również nie
           wie. Nieznajomy. Powiedział jej, że lepiej stanąć z boku i zaczekać, aż będzie
           można przejść. Pewnie nie bardzo wierzono w to, co mówi, ale nie była do tej pory
           nigdzie notowana. Powiedziano jej więc, że jeśli jeszcze raz będzie przechodziła
           tam, gdzie nie powinna, i narazi się policji, wtedy zostanie tu trochę dłużej.
             Jej pierwszą myślą po wyjściu na wolność było dowiedzieć się czegoś o nim.
           Nie znała jednak jego nazwiska, a wypytywać zbyt wiele nie było można. Szukała
           go więc w tych samych miejscach, w których go kiedyś spotykała. Na próżno.
             Mijały miesiące. Estera powróciła do swego normalnego trybu życia. Zapo-
           mniała o znajomym nieznajomym. Znów chodziła z towarzyszami na nocne akcje,
           znowu uczestniczyła w tajnych spotkaniach, czasami spacerowała z przyjaciółmi
           po parku Poniatowskiego czy parku Staszica. Śpiewała i bawiła się. Sprawiało jej
           przyjemność, gdy czasem jakiś chłopak mocniej objął ją w talii i popatrzył w oczy
           trochę dłużej niż potrzeba. Używając sposobów, na które zezwalała kokieteria
           proletariackiej dziewczyny, oddawała się niewinnemu, towarzyskiemu flirtowi,
           przez co zarówno uciszała, jak i podsycała kobiecy niepokój, który się w niej budził.
             Był chłodny letni wieczór. Wracała z pracy. Zmęczona i głodna kroczyła
           chodnikiem ze wzrokiem utkwionym tępo gdzieś daleko, w niebo – tam, gdzie
           wieczorne chmury zaczynały się już rozpraszać i wisiały tuż nad miastem. Ktoś
           zastąpił jej drogę. Przystanęła. Zanim zdołała dojść do siebie, znajomy niezna-
           jomy już trzymał ją dużymi, mocnymi dłońmi za ramiona:
             – Jak się masz? Pamiętasz mnie? – Usłyszała jego głos ponad swoją głową.
             Była tak zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem, że całkiem zanie-
           mówiła i nie potrafiła wykrztusić z siebie żadnej odpowiedzi na jego pytania.
           Zmrużyła oczy, jakby z zarośniętej brody biło ku niej zbyt mocne światło. Przez
           jej głowę przeleciało niczym błyskawica wspomnienie, jak trzymał ją za rękę
           w zimny dzień pierwszego maja. Wszystko w niej wyrywało się, by przypaść do
           niego, a jednocześnie chciała natychmiast uciekać. Spuszczonym wzrokiem
    308    uczepiła się zagięć brudnej roboczej bluzy. Wiedziała, że ma rozczochrane włosy
   305   306   307   308   309   310   311   312   313   314   315