Page 319 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 319

ze strasznymi wieściami. Natura uspokajała nastroje, lżejszym czyniła leżący na
             sercach ciężar. Nie chciano wierzyć i nie wierzono. Błękitne, promienne niebo
             było jedyną, niepodważalną prawdą – której chętnie dawano się omamić.
                Wraz z nadejściem pierwszych letnich miesięcy życie miasta przeniosło się
             na zewnątrz budynków. Ulice były zatłoczone i gwarne. Ciągnęły nimi wozy zała-
             dowane meblami i pościelą tych szczęśliwych mieszkańców, którzy mogli sobie
             pozwolić na luksus wyjazdu na letnisko, opuszczając miasto z jego zadymionym
             niebem i uciekając daleko od gazet. Szkoły stały zamknięte, lokale partyjne
             i kluby – opustoszałe.
                Estera nosiła w sobie tajemnicę i nie miała kiedy opowiedzieć o niej Herszo-
             wi. Rzadko go widywała. Nie należał już do niej. Jeśli był w mieście, wpadał do
             niej tylko na parę minut, niespokojny i rozkojarzony. Cieszył się nią przez chwilę
             i zaraz uciekał. Czasami, gdy wyczekiwała niecierpliwie, aż stanie w drzwiach,
             przychodziła tylko kartka z paroma słowami i adresem, na który można było do
             niego pisać.
                Czekała na jakiś spokojny moment, lecz takich już pomiędzy nimi nie było.
             Tajemnica ciążyła jej i często czuła się niespokojna. Wracała z pracy, kiedy trwał
             jeszcze dzień, a słońce widoczne nad domami lśniło wciąż w oknach najwyższych
             pięter. Myła się, przebierała, brała książkę i wychodziła na „alejki”. Nie czytała
             jednak. Coś męczyło ją w środku, uwierało i przerażało. Im dłużej nosiła sama ten
             sekret, tym bardziej coś powstrzymywało ją od podzielenia się nim z Herszem.
             Zaczęła bać się tego, czego mógłby od niej zażądać. Wiedziała, że nie byłaby
             w stanie go posłuchać. W żadnym razie. Jej wzrok wędrował po niebie, wzdłuż alei,
             aż po horyzont. Błękit ponad nią przechodził w ciemny granat. Zaczęły pojawiać
             się pierwsze gwiazdy. Estera przysłuchiwała się rozmowom spacerujących, sły-
             szała szelest jasnych, lekkich ubrań, oddech wiatru w gałęziach smukłych drzew
             i ten nastrój zwiewności, lekkości wokół sprawiał, że jeszcze bardziej odczuwała
             ciężar, który w sobie nosiła.
                W końcu nie mogła sobie dać z tym rady i powiedziała mu. Chwila ta nie
             była tak piękna, jak marzyła, lecz nie aż tak zła, jak się obawiała. Hersz siedział
             przy stole milcząc i długo bębnił palcami po obrusie, po czym nie patrząc na
             nią powiedział:
                – Powodzenia. – Podniósł się i wyszedł z izby.
                Wciąż pozostawał nieobecny, lecz przychodził teraz częściej: przyglądał się
             jej, wyrzucał z siebie nerwowo parę frazesów i znowu uciekał. Złościł się na nią
             z byle powodu, żądał, by przestała pracować w fabryce, krzyczał, że nie zaczekała
             na niego z przyniesieniem wody. Tracił cierpliwość z byle powodu, a Estera była
             dobra w ich dostarczaniu. Wygładzała jego ściągnięte czoło, całowała pełne,
             szerokie usta. Jej spokój rozstrajał go jeszcze bardziej. Odpędzał ją od siebie
             i unikał jej czułości. Zdarzało się, że wybiegał z mieszkania bez pożegnania.
                Letnie dni szybko lecą. Esterze też tak mijały – jeden po drugim – i każdego
             dnia odsuwała się od życia na zewnątrz, od życia ulicy. Postawiła mur między sobą   317
   314   315   316   317   318   319   320   321   322   323   324