Page 303 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 303

czy kpi sobie z niego, czy mówi szczerze. Wygłosił długą, sentymentalną mowę
             o swoich ojcowskich uczuciach, prosząc, by przychodziła go odwiedzać i pozwolił
             opuścić sierociniec.
                Pożegnała się z nauczycielami oraz dziećmi, po czym spakowała w tobołek
             swoje rzeczy. Nauczyciel Szafran okazał się jedyną osobą, której nie chciała
             opuszczać. To on był pierwszym, który obdarzył ją tu uśmiechem, który otworzył
             dla niej świat – wielki i kuszący. Pokochała tego wiecznego studenta, który wy-
             siadywał w ławkach tylu uniwersytetów, aby wylądować w końcu w Helenówku
             i dzielić się zgromadzoną wiedzą o wychowywaniu dzieci z żydowskimi sierotami.
             Pokochała jego oczy, ciemne i głębokie, w których poprzez łagodność przebłyski-
             wała młodzieńcza pasja i umiłowanie życia. Oczy te wiedziały dobrze, że oczaro-
             wały serce młodej Estery. Cóż jednak on, nauczyciel, miał zrobić? Czy powinien
             z tego powodu odepchnąć od siebie samotne dziecko, które przyszło do niego,
             prosząc o odrobinę ciepła? Czy powinien zaprzestać rozmów z nią? Nie odpo-
             wiadać na dociekliwe pytania, które zadawała zarumieniona i zmieszana? Czyż
             nie wiedział, że w jej wieku kocha się bardziej samą miłość aniżeli obiekt, który
             się nią obdarza? Dlatego też pożegnał się z nią tak, jak mu serce podyktowało:
             „No, Estero – powiedział – może nie będziemy się wstydzić i pocałujemy się na
             pożegnanie?” Objęli się i ucałowali. Pierwszy raz pocałował ją mężczyzna. Estera
             długo jeszcze pamiętała, w którym miejscu na jej policzku złożył ten pocałunek.



                                               *


                Izdebka, którą zajmowała, była właściwie komórką na strychu czteropiętrowe-
             go budynku w samym środku miasta. Zdołała ją jednak przemienić w schludny,
             przyjemny kącik. Skończyła siedemnaście lat i była samodzielna. Pokochała to
             swoje mieszkanko, a najbardziej ze wszystkiego polubiła mansardowe okienko.
             Mogła przez nie zobaczyć fragment nieba tak ogromny, jakiego nigdy wcześniej
             nie widziała. Spoglądała na dachy Łodzi i niezliczone kominy fabryk. Uwielbiała
             siedzieć wieczorami i przez okienko przyglądać się dymom z kominów. Myślała
             sobie, że wiodą odrębne życie – tak zawieszone pomiędzy niebem a ziemią. Dymy
             kochały się i łączyły ze sobą, kłóciły się i rozchodziły, walczyły ze sobą i rozry-
             wały na strzępy. Niektóre od razu rozwiewały się w powietrzu i nic po nich nie
             zostawało. Inne zaś pojawiały się jakby same z siebie. Rywalizowały bezustannie
             z błękitem nieba i obłokami. Chciały wręcz panować nad miastem i często im się
             to udawało. Ze swych czerni i szarości tworzyły kołdrę, którą przyduszały koloryt
             nieba. Nawet ze słońcem dawały sobie radę. Przepuszczały je przez swoją dymną
             sieć tylko za cenę jego blasku i jasności. Estera mogła zobaczyć, jak okrojona
             słoneczna pozłota pozostawała na łonie kłębiącego się dymu, a tylko wyblakłej,
             przybrudzonej żółci udawało się przedostać, by oświetlić miasto.     301
   298   299   300   301   302   303   304   305   306   307   308