Page 539 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 539

domu. – Miska zimnej wody – złotówka. Gorąca woda – dwa złote. Kubek herbaty
             z cukrem – złoty pięćdziesiąt, herbata bez cukru – tylko złotego. – Strzela cenami.
             Przybysze jej nie słyszą i nie widzą. Już leżą w łóżkach – po trzech, czterech na
             jednym posłaniu. Szolem spogląda ku powale – teraz już naprawdę jest bezdomny.
                Ponownie widzi siebie przemierzającego nieskończenie długie drogi. Idzie
             i idzie. Gdzieś zdobywa informację, że większość ewakuowanych bałuckich Żydów
             znajduje się w letniskowej miejscowości Głowno. Więc idzie piechotą do Głowna.
             Jakże tam daleko! Zdaje mu się, że nigdy tam nie dotrze. Czasami uczepi się
             pojazdu, innym razem chłopskich sań. Niekiedy obskakują go psy z okolicznych
             chałup. Zdarza się, że gromady dzieciaków z okolicznych wiosek dłuższy kawał
             drogi biegną za nim jak za wariatem, krzycząc: „Żydek, Żydek!”. Zakrada się do
             stodół albo stajni, aby przenocować… Oto widzi siebie wchodzącego do Głowna.
             Nie czuje zmęczenia ani senności. Jest mechanicznym robotem, który musi wyko-
             nywać tylko jedną czynność: poruszać nogami. Mija pierwsze puste chatki i nagle
             dostrzega wielkie zbiegowisko ludzi. Znajome twarze, tak bardzo bliskie! Cała
             Lutomierska zwala się na niego. Tak, zaprowadzą go. Icie Meir? – Z pewnością
             tu jest. A Szejna Pesia? – Szejna Pesia też. I Ślepy Henech? – Też mi pytanie!
             A Chaim Pończosznik? – I on tu jest, i Kulawy Król, i Walentino – a kogo tu nie
             ma? Kogo nie ma?
                Szolem leży w łóżku. Sam jeden, bez sąsiada. Jego nogi nie ruszają się. Ale
             on cały czas idzie…
                – Z nowym rokiem przyjdzie na nich czarny koniec – słyszy znajomy głos. Niby
             wie, do kogo on należy, ale jednocześnie nie poznaje go. Nie chce mu się otwierać
             oczu. Ktoś trzyma go za rękę – to Szejna Pesia. To ona go prowadzi. Z nią idzie
             mu się lekko. Prawie nic nie czuje, jakby stał w miejscu. Nie, przecież leży w łóżku
             bez ruchu. Przyciąga rękę Szejny Pesi do siebie. „Mamo” – mówi z wielkim trudem
             i w końcu leciutko otwiera oczy, aby porozumiewawczo mrugnąć. „Mamo, widzisz,
             doczekaliśmy się pańskiego życia. Tylko zamiast na letnisku, jesteśmy na zimowisku”.
                Teraz już chce mu się szerzej otworzyć oczy, poszukać Iciego Meira, Ślepego
             Henecha… Wie, że nad jego łóżkiem pochyla się wiele, wiele osób. Przez szparę
             ledwo uchylonych oczu ujrzał twarz, na którą nie chce patrzeć: oblicze jej matki.
             Zaciska oczy. Ale widzi ją nawet przez zamknięte powieki. „Gdzie jest Flora?”
             – pyta go ta twarz. Szolem znowu idzie, idzie i idzie. „Floro, gdzie jesteś?”


                                               *



                Noc sylwestrowa.
                Zasłony z ciężkiego sukna są zasunięte, ale w pokoju nie jest całkiem ciemno.
             W położonym naprzeciwko domu folksdojczów okna niedbale zaciemniono, więc
             strumienie światła stamtąd docierają aż tutaj.                       537
   534   535   536   537   538   539   540   541   542   543   544