Page 537 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 537

neczkami. Gdzieś lokomotywa przetacza się ciężkimi kołami po torach. Długi,
             przeciągły, ostry gwizd przecina ciało nocy.
                – Herszu, gdzie jesteś? – Estera woła w ciemną pustkę.
                Jak to się stało, że nagle jego walizka przestała jej wystarczać? Jak to się stało,
             że towarzysz Baruch, który w taki mróz nosi cienki chałacik i osobiście przyszedł
             do niej z wyrazami najwyższego uznania dla jej siły, jednym wzruszeniem ramion,
             jednym zapytaniem: „No co wy, towarzyszko?” – uczynił ją znowu tak słabą?
                Mróz skuwający szyby błyska ku niej tysiącem zimnych oczu, ukrytych pod
             białymi, ostrymi brwiami śniegu. Znowu przejeżdża samochód. Śnieg rozjechany
             przez koła wydaje ledwo słyszalny, zduszony dźwięk. Każda komórka ciała Estery
             słyszy ten przytłumiony odgłos, który dochodzi aż tu, na górę, do jej łóżka. Po
             chwili znowu nic nie słychać. Ulica cichnie, świat cichnie. Nagle skądś dobiega
             brzmienie słów. Jakiś człowiek mówi coś, idąc. Słychać skrzypienie schodów.
                – Hersz! – Estera woła w poduszkę.
                Teraz już wyraźnie słyszy czyjąś rozmowę. Nie na ulicy, nie na schodach,
             lecz przez ścianę. Śpiewają?... Składają sobie noworoczne życzenia? Łóżko,
             nie skrzyp. Serce, wstrzymaj oddech. Przytulić się do ściany, nadstawić uszu.
             Ktoś szlocha. Mężczyzna mówi, ale co? Nie, nie może uchwycić sensu jego
             słów, bo mówi bardzo cicho… I ciepło. Przyjemny dźwięk męskiego głosu. Ko-
             bieto po tamtej stronie ściany, dlaczego płaczesz? Twój mąż jest z tobą, po-
             zwól mu się objąć, pozwól mu się długo głaskać… I niczego się nie bój… Ktoś
             szlocha.



                                               *


                Noc sylwestrowa.
                Szolem leży w łóżku sam jeden, a jego nogi nie ruszają się. Jemu zaś się wy-
             daje, jakby wciąż szedł. Przed oczyma przebiegają mu zaśnieżone pola przecięte
             szarymi pasami – zabłoconymi drogami skutymi lodem. Człapie po nich, ślizga
             się i upada, wstaje i idzie dalej… Z powrotem do domu. Czasami widzi siebie
             wędrującego samotnie, a czasami – w grupie Żydów. Oto wychodzi mu naprzeciw
             zmarznięty chłop o ociekających wodą wąsach, który prowadzi go opłotkami ku
             rzece. Most jest przerwany. Zamiast niego nad wodą leży jedna, nieskończenie
             długa deska. Szolem idzie po tej desce niczym sztukmistrz po sznurze. Po obu
             stronach czarna i lodowata woda, po której płyną kry niczym białe płachty. Kręci
             mu się w głowie. Zatrzymuje się na samym środku deski, podnosi wzrok i widzi,
             że nad wodą leży jeszcze jedna deska, a za nią następna i następna. Po tych
             deskach idzie tłum czarnych cieni – jeden za drugim – niczym sznur czarnych
             mrówek po cienkich źdźbłach trawy. To Żydzi, którzy wracają z pasa granicznego
             wprost w paszczę bestii.                                             535
   532   533   534   535   536   537   538   539   540   541   542