Page 498 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 498

Szolema i parę małych, solidnych bucików dla swojej jedynej wnuczki Maszeńki,
           chociaż dobrze wiedział, że skarpetka pełna pieniędzy wystarczy tylko na pół
           worka ziemniaków, które kupią, jeśli im dopisze szczęście.
             Uporawszy się z pieniędzmi, Icie Meir zaczął jak cień chodzić za Szolemem.
           Chciał znać każdy szczegół, wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na ulicy i co
           słychać w mieście. Szolem chętnie opowiadał, a mówiąc podszedł do warsztatu
           i kopnął wypchane plecaki:
             – Mamo, to już możesz rozpakować.
             – Słusznie! – zgodził się Icie Meir. – Można już sprzątnąć te straszydła.
           – Dopiero teraz pozwolił sobie popatrzeć na nie badawczym wzrokiem.
             – A co tobie to przeszkadza, że stoją spakowane? – zapytała Szejna Pesia.
             – Po co wywoływać wilka z lasu?
             – Idźże, idźże! Nie wiesz, co mówisz. Masz się za oświeconego, a tymczasem
           taki jesteś zabobonny?
             Szolem zaśmiał się i zatarł dłonie:
             – No, to jest teraz coś do zrobienia?
             – Poślij łóżka! – poleciła mężowi Szejna Pesia. – Wstyd i hańba przed każdym,
           kto tu wchodzi. Umyj naczynia, a ty, Szolemie, wylej pomyje.
             Icie Meir podrapał się po głowie:
             – Słyszałeś, co mówi generał?
             – Narąb kilka szczap, a ty, Szolemie, przynieś wiadro wody! – kontynuowała.
             – Wiesz, żono – Icie Meir westchnął wesoło – mogłabyś dowodzić całym
           pułkiem wojska.
             – Przecież mówisz, że nie masz co robić.
             – I niby to, co wymyśliłaś, ma być dla mnie zajęciem? Nie bój się. Po połu-
           dniu tak czy siak pójdę na ulicę! – chwycił miotłę i zaczął zamiatać pod łóżkami.
           – Niech się wali i pali. Choćbyś na głowie stanęła, Szejno Pesiu, nie zmienisz
           mnie w kobietę. Nie ma mowy! – pod wpływem nagłej złości zaczął się mścić na
           zabłoconych deskach podłogi, gniewnie zeskrobując z nich brud. – Nie zamary-
           nujesz mnie. Co to, to nie! Nie mnie! – tak przy tym walnął miotłą, że spomiędzy
           desek prysnęło błoto.
             – Wierz mi, tato – wtrącił się Szolem. – Lepiej siedzieć w domu.
             – Już? Już trzymasz jej stronę? Chcecie mnie żywcem pogrzebać?
             – Wprost przeciwnie. Raczej chcemy, abyś przetrwał. Ilu ojców ma człowiek?
             Szolem wyniósł szuflę ze śmieciami. Icie Meir podążył za nim oczyma.
             – Chcecie zrobić ze mnie tchórza!
             – Nikomu nawet nie przyszło do głowy, aby robić z ciebie tchórza. – Zaśmiał
           się Szolem. – To raczej niemożliwe. Słyszałeś o czymś takim? Mój tata tchórz?
           – pomachał miotłą jak dyrygent batutą. – Czy taki bohater jak ja może mieć ojca
           tchórza? Popatrz na mnie! – podszedł do Iciego Meira z wypiętą klatką piersiową,
           zasalutował jak żołnierz, a potem zbliżył swój nos do nosa ojca. – Brakuje ci cze-
    496    goś, tato? Sam powiedz. Ziemniaków masz pod dostatkiem, kawałek chleba – do
   493   494   495   496   497   498   499   500   501   502   503