Page 499 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 499

smaku, kawałek mięsa – do powąchania, czego więcej chcieć? – Po czym dodał
             już poważniej: – Ludzie uważaliby się za szczęśliwych, gdyby codziennie mogli
             włożyć do ust odrobinę mięsa. Nawet przed wojną nie zawsze się to udawało.
                – Aha! – Icie Meir złapał się za nieogoloną brodę. – To chciałeś powiedzieć?!
             Ten cały luksus jest tylko dzięki tobie, mój synu, co?
                – Dzięki mnie? Kto mówi, że dzięki mnie? – Szolem podniósł pobożnym
             gestem obie ręce ku sufitowi. – Dzięki chlebowi wuja Henecha!
                W tym momencie drzwi jakby same się otworzyły – powoli i bezszelestnie. Po
             dłuższej chwili pojawiła się w nich twarz. Para przestraszonych oczu przebiegła
             przestrzeń piwnicy, po czym zatrzymała się na twarzy Szolema.
                – Panie – pojawiła się dłoń z wykrzywionym, zesztywniałym od mrozu palcem.
             – Czy możemy zamienić słowo? – Szolema przykuło do miejsca. Stał tak dobrą
             minutę znieruchomiały, z otwartymi ustami. Następnie jak zahipnotyzowany
             ruszył w kierunku palca, twarzy i szeroko otwartych oczu. Wyszedł na korytarz,
             zamykając za sobą drzwi. Obcy miał twarz nieboszczyka – zapadniętą i żółtą.
             Nawet mróz nie zdołał jej zaróżowić. Tylko pokurczone, zesztywniałe ręce były
             czerwone i pomarszczone. Chwycił nimi Szolema za klapy, po czym zaczął pod-
             skakiwać i przytupywać nogami. – Weźmie mnie pan na wspólnika? – w bladych
             ustach nieboszczyka zaszczękały zęby. – Pytam po raz ostatni!
                Gniew wytrącił Szolema z osłupienia.
                – Mówię panu, aby lepiej odczepił się pan ode mnie. Ostrzegam! – pogroził
             palcem przed długim, cieknącym nosem.
                – Nie odczepię się, drogi panie! – zęby obcego wydzwaniały straszliwą
             melodię: – Jestem gotów na wszystko… Żyd mógłby mieć w sobie odrobinę
             człowieczeństwa…
                – Dałem panu już dwa razy.
                – A ja chcę cały czas, codziennie, drogi panie. Mam żonę i dwoje małych
             dzieci… Dlaczego jeden Żyd ma mieć wszystkiego pod dostatkiem, a drugi – nic?
             Oj, nieszczęście jest przecież jednakowe dla wszystkich, drogi panie.
                Ten płaczliwy zaśpiew zalazł Szolemowi za skórę. Aż przeszedł go dreszcz.
                – Idź stąd, poszukaj innego źródła utrzymania, żebraku jeden!
                – Nie pójdę! Mam żonę i dwójkę małych dzieci. Proszę dać mi ćwiartkę chleba!
                – Wstań w nocy, ustaw się w kolejce, to będziesz miał chleb.
                – Przecież ja nie mam za co kupić, drogi panie. Ani grosza przy duszy… Oj,
             taka wielka bieda! – Szolem zaczął pospiesznie przeglądać kieszenie, po czym
             wyjął kilka monet i podał obcemu. Ten zamknął je w czerwonych palcach i dalej
             podskakiwał: – Ćwiartkę chleba chcę, drogi panie…
                – Nie mam chleba! – Szolem wychodził już z siebie.
                – Ma pan, ma pan… Zapach chleba wyczuję na milę. Nie oszuka mnie pan,
             zapachu chleba z niczym nie pomylę, drogi panie!
                Cierpliwość Szolema skończyła się. Chwycił obcego swoimi mocnymi dłoń-
             mi tak jak podnosi się kołdrę, wyniósł go do bramy i zrzucił z siebie. Wpadł do   497
   494   495   496   497   498   499   500   501   502   503   504